Moja mama sadzi kwiaty na działce, ja sadzę pomidory i poziomki na balkonie, ale w sąsiedniej dzielnicy mieszkańcy kilku kamienic umówili się już wczesną wiosną, że założą mały ogródek społecznościowy. Community gardens to zupełnie nowy styl życia młodych mieszkańców dużych miast. Kiedy byliśmy nastolatkami działka, na której czas spędzali nasi rodzice czy dziadkowie, kompletnie nas nie interesowała. Ze znudzeniem słuchaliśmy opowieści o tym, co już kwitnie, co owocuje, a co przemarzło. Zauważyłam, że w sposób naturalny zaczyna się to zmieniać, gdy sami osiągniemy wiek średni. Dowodem na owo zaciekawienie ziemią i jej płodami jest niesłabnące zainteresowanie działkami i bardzo prężny ruch działkowiczów. Najczęściej jednak emerytów. Tymczasem nagle uaktywnili się trzydziestolatkowie, którzy chcą razem zmieniać swoją dzielnicę. Potrzeba wspólnoty w dużym anonimowym mieście staje się w ostatnich latach coraz bardziej zauważalna. Nie chcemy żyć osobno, chcemy się znać, zaprzyjaźniać i razem działać. Koniec z anonimowym miastem! Wspólnymi siłami zasadźmy pomidory!
Grządki na lotnisku
Owszem, najpierw były działki pracownicze, ale przecież na działkach nie chodziło o integrację. Wręcz przeciwnie: oddzielenie się płotem i tujami przed ciekawskim wzrokiem sąsiada. Ruch community gardens u swoich źródeł miał najprawdopodobniej pragnienie upraw ekologicznych, to znaczy niepryskanych sztucznymi przyspieszaczami wzrostu. Z szarzyzną betonowych miast walczyła grupa ekologicznych aktywistów z Nowego Jorku już w latach 70. XX w. Na Manhattanie założyli coś, co można nazwać społecznościowym ogródkiem, ale rozkwit takich inicjatyw na świecie przypada na początek XXI w. Choć o takich pomysłach mówi się, że są oddolne, to znaczy, że są samodzielnymi i niezależnymi pomysłami mieszkańców, to w kilku miastach idea została podchwycona przez władze. Na przykład w Paryżu władze wspierają „ogrodników” poprzez uruchomienie specjalnego programu. Dzięki temu w stolicy Francji działa już niemal setka wspólnotowych ogrodów. W Londynie mieszkańcy zaczęli obsadzać zielenią blokowisko Heygate Estate, które miało zostać wyburzone. W ten sposób chcieli zaprotestować przeciwko decyzjom władz miasta. Zrujnowany i opuszczony teren stał się ogrodem. W Berlinie ruch społecznościowych ogródków jest już bardzo rozpowszechniony. Polscy działacze biorą przykład właśnie z berlińskiego Prinzessinnengarten, założonego początkowo zupełnie nielegalnie na opuszczonej działce miejskiej. W różnych pojemnikach, które w razie potrzeby można było przenieść, młodzi aktywiści zaczęli sadzić tam warzywa i owoce. Dzisiaj to oficjalna uprawa w środku miasta, która jest chętnie odwiedzana przez turystów. Rośliny uprawiane są w pojemnikach wielokrotnego użytku, a wszystko zgodne z ideami ochrony środowiska. Prinzessinnengarten ma nawet własną restaurację, w której posiłki przyrządzane są oczywiście na bazie organicznie hodowanych warzyw. Berlin może się też pochwalić nowym największym społecznościowym ogrodem, zorganizowanym na terenie zamkniętego lotniska Tempelhof. Założyć swój miniogródek może tam każdy mieszkaniec pobliskich budynków. Zdarzają się uprawy cukinii w starej wannie, truskawek w skrzynce, a ziemię i sadzonki oferuje za darmo miasto. Każdy jest odpowiedzialny za własną grządkę.
Urban Farmers
Mieszkańcy polskich miast najpierw chcieli zadbać o swoje okolice: sami tworzyli zielone skwerki lub organizowali grządki w miejscach zapomnianych i zaniedbanych, najczęściej po prostu na podwórkach kamienic, w których mieszkali. Pierwsze wspólnotowe place na większych przestrzeniach zaczęły powstawać dwa lata temu. To wtedy w Poznaniu odbył się pierwszy międzynarodowy zjazd twórców ogrodów społecznościowych. Przyjechali goście z Pragi, Barcelony i Gandawy, by dzielić się doświadczeniami. O co chodzi? Idea jest utopijna – by miasto mogło wyżywić się samo. Jeden z najważniejszych przedstawicieli ruchu Urban Farmers, Roman Gaus, mówił, że należy wykorzystać wszystkie wolne przestrzenie miejskie, obszary poprzemysłowe i dachy budynków do uprawy. Wyliczył, że w każdym dużym mieście takich obszarów są setki tysięcy metrów kwadratowych. W Bazylei w ten sposób zagospodarowano tereny po opuszczonej fabryce. Na betonowej podłodze wyburzonej hali produkcyjnej powstały kwadratowe grządki, pomiędzy nimi alejki wyłożone drewnianymi panelami. Każdy z mieszkańców dzielnicy ma swoją „działkę”, gdzie uprawia sałatę, marchew, zioła, krzewy owocowe. W Holandii rozwija się z kolei pomysł ogrodów na dachach. Na dachu biurowca w Rotterdamie urządzony został ogród warzywny o powierzchni 800 mkw. Postawiono tam nawet ule z pszczołami. Koszt budowy tego ogrodu zwraca się dzięki sprzedaży ekologicznie uprawianych warzyw i owoców. Gmina miejska postanowiła nawet dotować ogrody powstające na dachach rotterdamskich budynków. Największy tego typu ogród znajduje się w Nowym Jorku, na dachu 11-piętrowca. Nazywa się Brooklyn Grange i jest już prawdziwym przedsiębiorstwem, które łączy komercję z edukacją. Warzywa z nowojorskiego dachu są kupowane przez restauracje. Są uprawiane według ekologicznych reguł, a dzięki umiejscowieniu nie docierają do nich trujące metale ciężkie z samochodów. W Polsce wspólnie sadzić można w większych miastach. W Warszawie na Targówku, Bemowie i Jazdowie oraz niemal w centrum, w Fabryce Norblina. W krakowskiej Nowej Hucie mieszkańcy stworzyli już dziesięć ogródków. We Wrocławiu trwa organizowanie warzywnego ogródka na placu Społecznym, a doradzają fachowcy z Uniwersytetu Społecznego. Do ideału samowystarczalności daleka droga, ale można się do niego zbliżyć i jeść produkty przez siebie wyhodowane. To zauważalny odwrót od masowej produkcji rolniczej w stronę lokalnych upraw, w wyniku czego dzieci się uczą, a dorośli poprzez wspólną pracę na świeżym powietrzu nawiązują nowe przyjaźnie. Wszyscy jedzą zdrowiej. Miasto za to zyskuje nowe zadbane zielone tereny. Oto prawdziwa rewitalizacja miast.