Logo Przewdonik Katolicki

Grzechy feministek

Marta Brzezińska-Waleszczyk

Polskie feministki skupiają się na genderowym dyskursie, rzekomym „polskim szariacie” czy powracającym temacie aborcji. A co przemilczają? Realne problemy Polek.

W maju w Warszawie odbył się VIII Kongres Kobiet. Przyświecało mu hasło: „Po jasnej stronie mocy. Równość, aktywność, demokracja”.
„W Polsce małymi krokami wprowadza się prawny szariat, mentalny już jest. Więc mam taką prośbę, żeby to pokazać” – stwierdziła Manuela Gretkowska. I zachęciła panie do nałożenia – w ramach protestu – papierowych „burek” na głowy. Ten dziwaczny manifest został ostro skrytykowany przez część polskich feministek, które uznały happening za islamofobiczny. Panie zirytowało coś jeszcze – m.in. zaproszenie jako jednego z gości Mateusza Kijowskiego. Szkoda, że nie na panel „Alimenty to nie prezenty”, w końcu działacz KOD ma na tym polu wielkie doświadczenie… Feministki zostały skrytykowane też za to, że ich imprezę otworzyła Hanna Gronkiewicz-Waltz, „skrajnie konserwatywna wiceprzewodnicząca Platformy Obywatelskiej, która kilka tygodni temu zablokowała program in vitro w Warszawie”.
Głosy krytyki pod adresem Kongresu, jakie podnoszą inne feministyczne działaczki, pokazują, że ta sztandarowa w Polsce organizacja feministyczna realne problemy kobiet traktuje tak naprawdę po macoszemu. „Zajmijcie się kobietami biednymi, wyrzucanymi z mieszkań na bruk, tymi, którym państwo nie potrafi zapewnić odpowiedniej ochrony przed mężem przemocowcem, tymi, które w podziemiu aborcyjnym, w niebezpiecznych warunkach przerywają ciąże, tymi, które pracują za grosze na umowach śmieciowych, których nie stać na to, żeby wykarmić własne dzieci” – czytam na łamach „Codziennika Feministycznego”. Zamiast tego uczestniczki Kongresu debatowały nad kwestiami dość egzotycznymi, np.: Czyje jest moje ciało? Feminizm a prawa zwierząt, Nasza siostra orangutana, czyli o ochronie różnorodności życia.

Feministyczna triada
Ale nie tylko Kongres Kobiet traktuje prawdziwe bolączki Polek z przymrużeniem oka. Drugą sztandarową feministyczną organizacją jest w Polsce Porozumienie 8 Marca, które organizuje słynne coroczne Manify. Nie ocenia się książki po okładce, ale wystarczy rzut okiem na hasła kolejnych przemarszów, by mieć wyobrażenie na temat kwestii, nad którymi debatują feministki. „Moje życie – mój wybór”, „Nasze ciała, nasze życie, nasze prawa”, „Hasło dowolne, chcemy być wolne”, „Przecinamy pępowinę” czy „O Polkę niepodległą”. W 2010 r. pojawiło się skądinąd bardzo sensowne żądanie: „Żłobki, nie stadiony”, ale poza tym można odnieść wrażenie, że kobiety w Polsce cierpią jakąś niewolę, nie mogą podejmować decyzji o swoim życiu i ciele, a w dodatku są podległe – mężczyznom i Kościołowi. Szczytem hipokryzji było jednak hasło z ostatniej Manify, czyli „Aborcja w obronie życia”, którym feministki chciały „przywrócić racjonalność debacie o przerywaniu ciąży”. Osiągnęły jednak efekt całkiem odwrotny.
Aborcja – antykoncepcja – edukacja seksualna. To właśnie wokół tej wiecznie żywej (czy może wciąż odgrzewanej) triady zagadnień skupiają się feministki w Polsce. Czasem jeszcze w polu ich zainteresowań znajdują się takie tematy, jak równość płci, gender, parytety, związki homoseksualne oraz in vitro. A ostatnio także obrona demokracji w Polsce, czyli marsze KOD. Niezależnie od tego, z jakimi organizacjami feministycznymi mamy do czynienia.

Co boli Polkę?
Konstatacja ta budzi tym większe zdumienie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że realnymi problemami kobiet nie jest dostęp do antykoncepcji (ta jest przecież powszechna, a pod aptekami nie warują katolickie bojówki), gender, in vitro czy homoseksualizm. Wśród problemów Polek jest np. bieda, bezrobocie czy plaga umów śmieciowych. Sen z powiek matkom spędzają żłobki i przedszkola (a raczej ich brak) oraz to, jak sprawnie łączyć pracę z wychowaniem dzieci. Ściągalność alimentów w Polsce jest praktycznie żadna. Zasiłki dla rodziców (nie oszukujmy się – bardzo często samotnych matek), którzy wychowują dzieci chore i niepełnosprawne, są żenujące (ci w końcu sami wzięli sprawy w swoje ręce, barykadując się w Sejmie).
Takich kwestii można wymienić jeszcze wiele. Co z tego, skoro feministki – przynajmniej te skupione wokół sztandarowych organizacji kobiecych w Polsce – wolą przeintelektualizowane debaty. I wrzaskliwe happeningi, jak np. protest z udziałem Anny Zawadzkiej w kościele św. Anny czy deklaracja Katarzyny Bratkowskiej o rzekomym poddaniu się aborcji w Wigilię, które tak naprawdę zamiast skupić kobiety wokół istotnych dla nich spraw, zachęcić do podejmowania działań, osiągają skutek odwrotny, zniechęcając, a nawet ośmieszając feministyczne środowisko.
Czy panie zdolne są do podjęcia refleksji i autokrytyki? W lipcu 2015 r. ukazał się bardzo ważny artykuł pt. Bank gniewu – dlaczego wkurzają nas feministki?. Natalia Waloch–Matlakiewicz wymieniała w nim główne grzechy feministek: m.in. awanturnictwo, zajmowanie się nie tym, co trzeba, nieobecność tam, gdzie trzeba czy bycie ekskluzywnym klubem. Feministki uderzyły się w piersi? Bynajmniej. Artykuł spowodował (nie)święte oburzenie. Panie obrzuciły się wzajemnymi oświadczeniami i oskarżeniami. A feministyczne imprezy, jak widać na wskazanych przykładach, nadal skupiają się wokół odrealnionych zagadnień.
Piszę to wszystko z wielkim żalem. Nie tylko dlatego, że ruchy kobiece są mi bliskie, choć feminizm rozumiem nie jako walkę o aborcję, ale np. jako równość kobiet i mężczyzn. Piszę to ze smutkiem, ponieważ widzę, jak wiele jest w Polsce do zrobienia, by kobietom żyło się lepiej, a jak mało kogo to obchodzi. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki