Tegoroczne spotkanie na Lednicy będzie jednym wielkim podziękowaniem za o. Jana Górę. Podczas wydarzenia, które odbędzie się już 4 czerwca, przejdzie m.in. procesja o. Jana „Kocham Was”. Uczestniczyć w niej będą pobłogosławione przez niego małżeństwa. A jest ich sporo, bowiem dla młodych, których był duszpasterzem, proszenie go o błogosławieństwo na początku nowej drogi życia było oczywistością. Teraz Drogą III Tysiąclecia obok siebie będą szli małżonkowie, którzy są ze sobą od prawie trzydziestu lat i ci mający zaledwie kilkumiesięczny staż.
Karolina i Piotr
Ośrodek na Lednicy 10 października ubiegłego roku zalany był słońcem. Karolina i Piotr Sobańscy wymarzyli sobie, żeby to właśnie tutaj odbył się ich ślub. Kiedy o. Jan Góra mówił do nich: „Z ogromną radością pobłogosławię wasz związek, waszą miłość”, nikt nie spodziewał się, że wypowiada te słowa po raz ostatni, mimo że czuł się już wtedy trochę gorzej. Z niezmiennym zapałem prosił jednak nowożeńców, by trzymali się Jezusa, aby On trzymał ich razem na wieki. „Miłość jest trwałym pragnieniem dobra dla drugiego. Macie sobie pomagać, służyć, wyprzedzać się w czynieniu dobra, zaskakiwać dobrocią i delikatnością” ‒ podpowiadał Karolinie i Piotrowi, zachęcając ich, by żyli tak, aby ludzie pytali ich o Boga. ‒ Często wracamy do tych słów. Ojciec Jan przygotował kazanie w formie listu i wręczył nam go później na pamiątkę. To była jego odpowiedź na nasz list, w którym dziękowaliśmy mu za wszystko, co od niego otrzymaliśmy ‒ opowiada Piotr wyznając, że wzrastali razem z Lednicą. Po raz pierwszy spotkali się bowiem na adoracji Najświętszego Sakramentu w ośrodku lednickim. Jej intencją było rozeznanie drogi życiowej. ‒ Studiowałam na czwartym roku biologii i dopiero odkrywałam, jakie jest moje powołanie. Kiedy rozmawiałam pierwszy raz z Piotrem, poczułam jakby trzepnięcie skrzydłem anioła. I stało się jasne, że moją drogą jest małżeństwo ‒ przyznaje Karolina. Zaiskrzyło między nimi dopiero dwa lata później podczas pełnienia przez oboje służby informacyjnej na Lednicy. Ze wzruszeniem wspominają też swoje ostatnie spotkanie z o. Górą. Dzień przed jego śmiercią byli u niego na kolacji.
Małgosia i Franek
Franek Wołoch pochodzi z Dębicy na Podkarpaciu, rodzinnych rejonów o. Góry. Niedawno skończył budownictwo, w międzyczasie był rzecznikiem prasowym Lednicy. Jak przyznaje, wybrał Poznań na miejsce studiów właśnie ze względu na działającą tutaj Wspólnotę Lednicką, która zachwyciła go, gdy był licealistą. Jego żona Małgosia, absolwentka finansów i rachunkowości, w sztabie lednickim pełniła funkcję asystentki koordynatora spotkań. Pochodzi z Opolszczyzny i dopiero w Poznaniu odkryła dla siebie dzieło o. Jana. Poznali się podczas śniadania po „siódemce”, czyli Mszy św. sprawowanej przez o. Górę codziennie w tygodniu o godz. 7.00 rano. To był początek roku 2011. Przez jakieś dwa lata mijali się w duszpasterstwie akademickim, które wówczas organizowało Lednicę. Przełomowy okazał się dla ich związku Sylwester w ośrodku na Jamnej. Niedawno obchodzili pierwszą rocznicę ślubu, który odbył się w poznańskim kościele Dominikanów. Na przyjęcie weselne gości zaprosili oczywiście do ośrodka na Lednicy. ‒ Dzięki temu, że byliśmy w sztabie lednickim, mieliśmy właściwie codzienny kontakt z ojcem Janem. Był, czy raczej wciąż jest, integralną częścią naszego życia. Przyznam, że bardzo mi go brakuje, ale wpływa to na mnie mobilizująco. Wiem, że tego, co nam pozostawił, nie możemy zmarnować. Wierzę, że on cały czas patrzy na nas z nieba ‒ mówi Franek. ‒ Ojciec obdarzał nas ogromnym zaufaniem, co sprawiało, że każdy z nas bardzo angażował się w lednickie dzieło. Teraz nie możemy sobie odpuścić, musimy pozostać temu wierni i sami od siebie wymagać. I to w każdym obszarze naszego życia ‒ dodaje Małgosia. Przed Wołochami o. Jan postawił szczególne zadanie. W październiku ubiegłego roku poprosił ich, by zajmowali się działaniami Wspólnoty Lednickiej w Poznaniu. To do nich należy troska o jej codzienne życie.
Ewa i Kalikst
Kiedy rozmawiam z Ewą i Kalikstem Nagelami, ich 2,5-letni syn Kaziu siedzi spokojnie na kolanach u mamy. Rysuje nieśmiało po jej kalendarzu, który jest zapełniony różnymi terminami. Ewa jest koordynatorką tegorocznej Lednicy, wcześniej tę funkcję pełniła już dwa razy. Można zażartować, że zaangażowanie w środowisko dominikanów wyssała z mlekiem matki. Jej rodzice jako młodzi ludzie także udzielali się w duszpasterstwie prowadzonym przez o. Jana i również ich małżeństwo błogosławił. Ochrzcił też Ewę oraz troje jej rodzeństwa, no i oczywiście Kazia. Kilka lat temu, krótko po tym jak się poznali podczas wakacji na Lednicy, Kalikst dwukrotnie był koordynatorem spotkania lednickiego. ‒ Kiedy jako licealistka zakochałam się w starszym o pięć lat Kalikście, ojciec Jan powiedział: „Dziewczyno, odpuść sobie. Zdaj maturę, idź na studia i dopiero po tym myśl o miłości”. Przyznam, że wtedy go nie posłuchałam ‒ mówi z uśmiechem Ewa. Od trzech lat są szczęśliwym małżeństwem. Ewa kończy właśnie studia na zarządzaniu, a jesienią przyjdzie na świat ich drugie dziecko.
O. Góra, jak podkreślają Nagelowie, był tytanem pracy. Cały dzień, kiedy nie było u niego ludzi, pracował: pisał, czytał, dzwonił. ‒ Przy tym jego zapracowaniu warto podkreślić, jak ważna była dla niego modlitwa. Najważniejszy punkt dnia stanowiła Eucharystia. Wszystko co robił, oddawał Bogu. Był bardzo blisko Niego. Jak sam kiedyś wspominał, już rano, zaraz po obudzeniu, kiedy siadał na łóżku, trzykrotnie wzywał Ducha Świętego słowami „Veni Sancte Spiritus” ‒ opowiada Ewa. ‒ Ojciec nieustannie żył w obecności Chrystusa i do tego samego nas zapraszał. Najważniejszą rzeczą, jaką mi przekazał, jest świadomość, że wiara opiera się na relacji miłości z osobowym Bogiem ‒ wyznaje Kalikst. Podkreśla też, że o. Jan widział w innych dobro, starał się je uwypuklić i wykorzystać dla Bożej sprawy. Był zresztą otwarty na spotkanie z każdym człowiekiem. ‒ Wcześniej sądziłem, że niektórych osób nie powinniśmy zapraszać na Lednicę ze względu na ich różne zaangażowanie polityczne czy społeczne. Ojciec uważał jednak, że trzeba zapraszać każdego. Dopiero kiedy odszedł, dostrzegam, jak wielka była w tym mądrość.
Jola i Tomek
Tomek Henclewski trzyma w ręku książkę, na której okładce widnieje ukrzyżowany Chrystus. To Krzyżu święty, nade wszystko! o. Jana Góry. ‒ Zaraz po tym, jak ją wydał, ofiarował mi ją z dedykacją: „Kochanemu Tomkowi, żeby nigdy nie zapomniał, że małżeństwo i ojcostwo ma ścisły związek z krzyżem naszego Pana”. Wtedy jako świeżo upieczony ojciec w ogóle tego nie rozumiałem. Teraz wiem, że to święte słowa ‒ przyznaje Tomek. Po pokoju biegają 6-letni Franek, 4-letni Kaziu i 2-letni Zygmunt. ‒ Ojciec powtarzał, że dzieci to najlepsza inwestycja i że mamy mieć ich dużo. Na trójce nie planujemy więc skończyć ‒ uśmiecha się żona Tomka, Jola. Oboje są prawnikami. Poznali się na studiach i pobrali ponad osiem lat temu. Razem chodzili na „siódemki”, a po nich na śniadania do o. Jana. ‒ Ja zacząłem na nie uczęszczać wcześniej. Jola z czasem do mnie dołączyła. To dzięki ojcu Janowi na nowo odkryła Kościół. On swoim niedewocjonalnym, ludzkim, bardzo przystępnym podejściem „złowił” ją, tak jak łowił garściami innych ‒ zauważa Tomek. Oboje wdzięczni są o. Górze za kreatywne pomysły, z którymi wchodził w ich życie. ‒ Zaproponował, żeby podczas ślubu towarzyszyła nam świeca, taki mały paschał. Prosił, żebyśmy w ważnych momentach i podczas kłótni zapalali ją w domu. Towarzyszy nam cały czas, podobnie jak księga rodzinna, do której założenia nas zachęcił. Wpisali się do niej goście weselni, a teraz my wpisujemy wszystkie ważne wydarzenia. Poradził też, żebyśmy jako małżonkowie zawierzyli siebie po ślubie Matce Bożej. Napisaliśmy wspólnie z nim specjalną modlitwę na tę okazję ‒ wymienia Tomek. Henclewscy konsultowali z o. Janem wiele życiowych decyzji. To, kogo wziąć na chrzestnych dzieci, jakie nadać im imiona, do jakiej szkoły je posłać. ‒ Chodziliśmy też do niego z problemami, z jakimi borykają się młode rodziny, a on zawsze znajdował rozwiązanie lub radził, jak je znaleźć ‒ mówi Jola. Niedawno najstarszy z ich synów przystąpił do wczesnej Komunii św. ‒ W niedzielę zabieraliśmy go na Mszę św. sprawowaną przez ojca. Zawsze udzielając mu Komunii mówił coś w stylu: „O, przyszedł Franek! Czy pan Franek chce przyjąć Pana Jezusa? A, to proszę”. Łapał świetny kontakt z dziećmi. Chciał też wziąć Franka na ministranta. Już nie zdążył...
Ewa i Przemysław
Alexandrowiczowie o o. Górze mogliby opowiadać godzinami. Nic dziwnego, był obecny w ich życiu przez prawie 40 lat. Dokładnie w życiu Przemysława, który dominikanina poznał jako licealista w październiku 1977 r., kiedy ojciec inaugurował swoją pracę w duszpasterstwie młodzieży przy poznańskim klasztorze. ‒ Zaprzyjaźniliśmy się mniej więcej po roku. W duszpasterstwie działałem intensywnie przez 12 lat, do momentu założenia rodziny. Przez ostatnie dwa lata, odkąd o. Jan został duszpasterzem akademickim, a ja świeżo upieczonym absolwentem historii, byłem animatorem ‒ opowiada Przemysław dodając, że w tamtych czasach na Msze o. Góry przychodziło około tysiąca osób. ‒ Ojciec Jan był dla mnie duchowym ojcem. To on ukształtował moją dojrzałą wiarę ‒ wyznaje. Ewa poznała o. Jana znacznie później. Jak przyznaje, w środowisku duszpasterstwa początkowo nie czuła się zbyt pewnie. ‒ Ojciec Jan wyhaczył mnie po roratach pytając czym się zajmuję. Kiedy odpowiedziałam, że jestem anglistką, poprosił, żebym uczyła go angielskiego. Przychodząc na te lekcje poznałam wiele osób związanych z duszpasterstwem, w tym Przemka. On był „starym wyjadaczem”, w tamtych czasach prawą ręką ojca ‒ zauważa. Ich miłość rozkwitła nagle na początku maja 1989 r. Razem z grupą studentów pojechali wtedy na czuwanie na Jasną Górę. ‒ Można powiedzieć, że ojciec nas wyswatał. Dzień przed wyjazdem do Częstochowy powiedział mi, że Przemek był zawiedziony, że się tego dnia ze mną nie widział. Jemu z kolei, że ja byłam rozczarowana, że mnie nie odprowadził ‒ wspomina z uśmiechem Ewa. W przedziale kolejowym usiedli więc obok siebie… Półtora miesiąca później stwierdzili, że chcą się pobrać. Ślub odbył się w listopadzie 1989 r. w wigilię uroczystości Chrystusa Króla. Przyjęcie weselne zorganizowano w klasztorze. Każdy, kto przyszedł na ślub był na nie zaproszony. Ogromne ilości ciasta wystarczyły dla wszystkich. Wieczorem nowożeńcy wyruszyli do Zakopanego, noc poślubną spędzając w wagonie sypialnym. Po śmierci o. Jana w jego celi, wśród wielu pamiątek po wychowankach, znaleziono egzemplarz książeczki z czytaniami, Hymnem do Ducha Świętego i spisem pieśni napisaną na maszynie na ślub Ewy i Przemysława.
‒ Po ślubie przeszedłem do „rezerwy”, ale ojciec jeszcze dwukrotnie powołał mnie do czynnej służby w duszpasterstwie. Najpierw w 1991 r. przed Światowymi Dniami Młodzieży w Częstochowie, a potem przy pierwszej Lednicy w 1997 r. ‒ mówi Przemysław. W każdą okrągłą rocznicę ślubu Alexandrowiczowie prosili o. Jana o odprawienie Mszy św. w ich intencji. Chrzcił też wszystkie ich dzieci: 25-letniego Piotra, który we wrześniu bierze ślub (u dominikanów rzecz jasna), rok młodszą Anię, 17-letniego Pawła i 10-letnią Jadzię. ‒ W ostatnich latach starałem się regularnie zaglądać do ojca. Nie przeczuwałem, że tak szybko odejdzie. Trzy lata temu zmarła moja mama, rok temu ojciec, rodzice Ewy zmarli wcześniej. Po śmierci ojca Jana powiedziałem do żony, że teraz jesteśmy już zupełnymi sierotami.
***
Ojcu Janowi zależało na tym, aby małżeństwa lednickie miały ze sobą kontakt, co więcej, tworzyły wielką rodzinę. Długo nie trzeba było czekać na realizację tego marzenia. Już dwa miesiące po jego śmierci zorganizowano pierwsze spotkanie dla małżeństw, którym błogosławił. Do udziału w nim zaproszono także te pary, które czują się związane z Lednicą i jej twórcą. Ten czas rekolekcji, jak podkreślają małżonkowie, był bardzo udany, zaplanowano już więc, że takie spotkania będą organizowane cyklicznie, możliwie jak najczęściej.