Biednie, ale schludnie ubrany, postawny facet po pięćdziesiątce. Mówi powoli, nieco się jąka. Bruzdy na jego twarzy świadczą o jego przeżyciach. Podobnie jak palce, których nie ma ani przy lewej, ani przy prawej dłoni. Pan Andrzej „narodził się” po raz drugi pięć lat temu.
Wypadek
Roku 1984 nie zapomni nigdy. – Jechałem ładą, pierwszeństwo wymusił mi kierowca. Był pijany. Pamiętam uderzenie – wspomina. Andrzej miał wtedy 20 lat i konkretne plany na życie. Życie, o które zaczęła się walka. – W szpitalu przeleżałem dwa lata i 26 dni – wylicza. Palców dłoni nie udało się uratować. Po wyjściu ze szpitala zamknął się w domu. Wstydził się swojego kalectwa. – Wszystkie plany wzięły w łeb – tłumaczy. – Obraziłem się na Boga, a w jego miejsce znalazłem bożka: butelkę – wyjaśnia. Z bożkiem szybko się „zaprzyjaźnił”.
– Piłem tak dużo, że do pół litra nie siadałem – mówi. Alkohol dodawał mu odwagi. – Po wypiciu szklanki wódki wstępowała we mnie nieśmiertelność, wychodziłem z domu i wiedziałem, że mogę wszystko – tłumaczy. Trzy miesiące później pierwszy raz dotkliwie pobił człowieka, milicjanta. Dostał pierwszą odsiadkę – pięcioletni wyrok w zakładzie karnym w Iławie-Parczewie.
„Kariera”
Jego kariera, a właściwie jak mnie pan Andrzej poprawia – pseudokariera – za kratami liczy ponad dwadzieścia lat. Za pobicie milicjanta odsiedział cztery lata. – Po wyjściu poznałem kobietę i urodziła mi się córka Ania. Miałem wybór: wódka i koledzy albo rodzina. Postawiłem na wódkę – wspomina. Tym razem złapali go na przewozie skradzionych rzeczy. Następne dwa i pół roku przesiedział w Sztumie. Wyrok się skończył, a on, postanowił wyjechać. Wybór padł na Hamburg. – Sprowadzałem stamtąd używane samochody do Polski. Miałem pieniądze, mieszkanie. Bawiłem się, piłem, grandziłem – wylicza. Idylla trwała dwa lata i osiem miesięcy. – Jeden gość był mi winny pieniądze. Wystawiłem go razem z oknem, z drugiego piętra – mówi o kolejnej bójce. Dłużnik się połamał, ale przeżył, pan Andrzej dostał sześć lat. Znów w Sztumie. Po wyjściu miało być inaczej. Nowa kobieta, kolejne dziecko. Tym razem nie córka, a syn. Postawił na rodzinę. Przynajmniej przez 11 miesięcy. – Podczas jednej ze sprzeczek w domu na nowo sięgnąłem po kieliszek i znalazłem się w więzieniu z czteroletnim wyrokiem za pobicie – opowiada. – Nie, nie mojej partnerki, bo ja do kobiet łap nigdy nie wyciągałem – uspokaja za chwilę.
Ania
Telefonu do brata nie zapomni nigdy. Dzień przed swoimi urodzinami w 2005 r. siedział oczywiście w więzieniu. – Dzwonię do niego, a on, że Ania nie żyje. Jaka Ania? – pytam. Twoja córka gamoniu! – relacjonuje tamten dialog. Pan Andrzej wspomina, jak wtedy naubliżał bratu, ale i to, jak zadzwonił pod podany przez niego numer. Okazało się, że jego córkę ktoś zaciągnął do bramy i zamordował. – Ona miała 16 lat, a ja po tym, co się stało jeszcze bardziej obraziłem się na Boga – mówi. – Wtedy byłem naprawdę paskudny – przyznaje. Z drugiej strony uważał się za wzorowego ojca, bo przecież płacił na czas alimenty, a że się przez te wszystkie lata z nią nie kontaktował? No cóż, to wtedy dla niego nie było ważne. – Gdy tego 16 maja dowiedziałem się o śmierci córki, to tak naprawdę jej nie straciłem, a odzyskałem na nowo, bo przypomniałem sobie o jej istnieniu – szokuje. Pytam czy dziś o niej wspomina. – Nie ma dnia, bym się za nią nie modlił, ale na jej grób do dziś nie odważyłem się pojechać – oczy twardego mężczyzny szklą się.
Tyfus
W przeciwieństwie do tyfusu – bakteryjnej choroby zakaźnej, której finałem jest śmierć, „Arka” kończy się powrotem do zdrowia, do życia. – Spotkania „Arki” są zaraźliwe jak tyfus. Kto w nie raz wdepnie, nie wyjdzie już taki sam – tłumaczy pan Andrzej. „Arka” to spotkania dla więźniów, byłych osadzonych i ich rodzin. Ludzie tacy jak Anna Stranz, szefowa kujawsko-pomorskiego oddziału Bractwa Więziennego czy pan Tadeusz – jej prawa ręka, poświęcają 24 godziny na dobę po to, by mówić więźniom o Bogu, przebaczeniu, by pomagać im naprawiać wydawałoby się bezpowrotnie zaprzepaszczone relacje. Ich działanie to też wspieranie osadzonych na wolności, głównie duchowe, ale też w ekstremalnych przypadkach materialne. Robią to często z sukcesami. Pan Andrzej przed „tyfusem” Arki bronił się długo. – Mieliśmy z nim na początku trochę pod górkę – śmieje się pan Tadeusz. Pierwsze spotkania przebiegały według schematu: pan Tadeusz z panią Anią czytali fragment Ewangelii, a pan Andrzej wracał do celi i w różnych pismach szukał kontry do tego, co usłyszał. – Chciałem im udowodnić, że żadnego Boga nie ma – dodaje pan Andrzej.
Wiatrak
Wyrok kończył w Areszcie Śledczym w Bydgoszczy. Wnikliwa analiza Ewangelii, która miała udowodnić, że Bóg nie istnieje, zaczęła kruszyć jego serce. Tym bardziej że już po trzecim spotkaniu pan Tadeusz zaopatrzył go w niezwykły prezent. – Mam go do dziś. To Katechizm Kościoła katolickiego – mówi pan Andrzej. Choć wciąż pił, a nad głową wisiał mu czekający na uprawomocnienie ostatni wyrok za pobicie sprzed lat, po raz pierwszy w życiu poczuł, że czegoś mu brakuje. – Na „Arkę” w zakładzie karnym w Koronowie, do Ani i Tadeusza zacząłem przychodzić już nie po to, by się kłócić, ale by słuchać i by się modlić – mówi z pokorą. – Modlitwa przynosiła mi ulgę. Zauważyłem też, że zaczynają się realizować moje marzenia – dodaje. Te miał prozaiczne; praca, normalna rodzina i życie bez picia. Zaczęło się od pracy. – Po trzech dniach w Koronowie, zawołał mnie kierownik i powiedział, że mam się zgłosić do szkoły, bo będę tam konserwatorem – opowiada. Podczas jednej z rozmów dyrektor szkoły zwierzył się, że marzy mu się wiatrak z polnego kamienia. Z drzwiami, wejściem, mały. Taki dwa na dwa metry. – Ja panu go wymuruję! – krzyknął wtedy. Pan Andrzej opisuje, jak zwoził z pobliskiego pola kamienie i jak potem krok po kroku spełniał marzenie dyrektora. – Ten wiatrak to był nowy początek – śmieje się.
Laura
Przecież ja nie mam problemu z alkoholem! – tak zareagował na informację o tym, że kierownik oddziału zamkniętego wysyła go na organizowany u ojców kapucynów miting AA. – Pojedziesz albo z oddziału półotwartego wracasz do Koronowa – usłyszał. Nie było wyjścia. Na szczęście. – Kiedy ją zobaczyłem, od razu się zakochałem. Pierwszy raz w życiu. W wieku 47 lat! Już wiedziałem, że nie będę pił dla niej i że jak to zawalę, to stracę wszystko – wspomina. Laurę poznał 8 marca 2011 r. – W Dzień Kobiet obchodzę dwie rocznice: jej poznania i końca picia – uśmiecha się. Do rocznic pan Andrzej w ogóle ma szczęście. – W dniu zamachów z 11 września, Laura zrobiła zamach na moje serce – mówi, doprecyzowując, że dokładnie w ten dzień przed rokiem się pobrali. Na wolności jest już pięć lat. Co robi? – Łatwiej powiedzieć, czego nie robię: nie kradnę, nie oszukuję, nie piję i nie biję – wymienia jak litanię. Pan Andrzej ma też własną firmę. Pozyskuje, obrabia i handluje drewnem. Tymi rękoma? – nie umiem ukryć zdziwienia. – Tak, piłuję nimi drewno i prowadzę ciężarówkę – wyjaśnia. Zatrudnia też więźniów, którzy tak, jak on na wolności zaczynają nowe życie. – Na razie dorywczo na kilka dni. Jak mi się uda pozyskać z PFRON-u środki, to się to zmieni – zapewnia.
Przebaczenie
Pan Andrzej w więzieniu ląduje regularnie. Tym razem nie za karę, ale z wdzięczności Bogu za uratowanie życia. Głosi tam świadectwo swojego nawrócenia. Historii jego życia z zapartym tchem słucha też młodzież ze szkół samochodowych, budowlanych. – W więzieniu daje osadzonym nadzieję na uratowanie ich życia, w szkołach przestrogę, by swoich problemów nie załatwiać za pomocą wódki – mówi Anna Stranz. A czy udało mu się uzyskać przebaczenie tych, których przez lata skrzywdził? Poprosił o wybaczenie zarówno swego brata, jak i siostrę. Nie zdążył za życia przeprosić ani swojej córki, ani mamy, która gorliwie modliła się o jego nawrócenie. – Nikogo nie skrzywdziłem tak bardzo jak własnej mamy. Ona patrzyła na moją powolną śmierć. Teraz z góry widzi moje odrodzenie – przyznaje. Chwilę przejmującej ciszy przerywa pan Andrzej: – Gdyby nie Bóg, nie miałbym rodziny, pracy i albo odsiadywałbym kolejny wyrok, albo leżał gdzieś spity pod płotem…