– Zanim na Ekstremalną Drogę Krzyżową wyjdą wszyscy uczestnicy, ktoś musi ją przejść pierwszy. Trzeba sprawdzić trasę i przygotować jej szczegółowy opis, żeby inni znaleźli drogę, orientując się po mijanych po drodze hydrantach i brzózkach. Trochę w ciemno, nie wiedząc, czego się spodziewać, ile będzie widać i jakie psy wyskoczą na nas gdzieś we wsi – mówili Ewelina, jedna z osób przygotowujących trasę EDK z Mogilna.
Ma boleć
– Pierwszy umówiony termin odwołaliśmy, bo prognozy zapowiadały deszcz na całą noc. Potem przeszliśmy tę drogę w kilkustopniowym mrozie, ze szronem na czapkach i plecakach, we mgle tak gęstej, że nie widzieliśmy się nawzajem. Ta mgła paradoksalnie bardzo nam pomogła. Część punktów orientacyjnych, które wcześniej wydawały nam się oczywiste, wypadło z opisu – okazało się, że ich nie widać. Marzyliśmy tylko o tym, żeby w noc EDK nie padało. Ale doświadczeni ostrzegali nas, że to i tak będzie prawdziwa Droga krzyżowa, jakkolwiek komfortowe by nie były warunki pogodowe. Baliśmy się deszczu, to dostaliśmy śnieg – taki, że latarki nie było w stanie się przez niego przebić i zamiast drogi widać było tyko białe płatki.
Ekstremalna Droga Krzyżowa właśnie taka ma być. Ma być trudna i bolesna. Ma być w nocy. Ma być samotna, w milczeniu. Kiedy wymyślali ją ludzie ze środowiska skupionego wokół ks. Jacka Stryczka, ustalili minimalny dystans 40 km. Doświadczonym pielgrzymom wydaje się, że to nie powinien być problem, w końcu prawie tyle pokonują latem, w dodatku przez kilkanaście dni pod rząd.
– Siedem razy byłam na pieszej pielgrzymce. Myślałam, że będzie tak samo – mówi Daria Żurek ze Strzałkowa. – Ale myliłam się. To była naprawdę Ekstremalna Droga Krzyżowa. Do stacji drugiej szło mi się dobrze, później zaczęły się schody. Etap do stacji trzeciej był trudny, moje nogi ważyły chyba tonę, nie miałam siły ich podnosić. Gdy w końcu udało mi się dojść do trzeciej stacji i czytałam rozważania, łzy leciały mi z oczu. Później jeszcze podczas drogi do stacji jedenastej miałam chwilę zwątpienia. Chciałam zrezygnować, płakałam i prosiłam Boga o siły, aby dojść do stacji, później następnej i następnej. Dał mi je, dzięki Niemu pokonałam swoje słabości.
Praktyka dla dojrzałych
Ekstremalna Droga Krzyżowa trasą św. Wojciecha z Mogilna do Gniezna była jedyną, wychodzącą w tym roku na terenie archidiecezji gnieźnieńskiej. Wyruszyło na nią blisko 200 osób z Mogilna, Gniezna, Inowrocławia, Strzałkowa, Miłosławia i wielu innych miejsc. Wyszli świeccy, siostry zakonne, księża i zakonnicy. Zdecydowali się na coś, co po ludzku wydaje się mało zrozumiałe. Przecież Drogę krzyżową można przeżyć w kościele, czytając głębokie i mądre rozważania, nie rozpraszając się fizyczną walką ze zmęczeniem i pogodą. Ale ks. Jacek Stryczek powtarza: „Nie warto żyć normalnie, warto żyć ekstremalnie”. Na tę drogę wychodzą ci, którzy nie zgadzają się na przeciętność i wygodę. Ci, którzy nie chcą tylko brać. Ci, dla których Kościół nie jest firmą usługową, zobowiązaną do dostarczania im gotowego produktu. Oni nie chcą teoretycznie wiedzieć – chcą doświadczyć, co to znaczy dotrzeć do kresu możliwości, żeby tam zdać się tylko na Boga. Przyznają, że to graniczne doświadczenie nie jest dla wszystkich: jest dla silnych, dla wytrwałych, dla szalonych. I nie boją się trudnych warunków, wręcz przeciwnie: trudności sprawiają, że jeszcze bardziej im się chce.
Na EDK zadziwiają statystyki. Wydawać by się mogło, że to wydarzenie dla młodych, tymczasem na Drogę wychodzą dojrzali, świadomi siebie, odpowiedzialni. Ponad połowa uczestników ukończyła 40 lat, najstarsi byli po sześćdziesiątce. Również ponad połowa to mężczyźni, co w Kościele nie jest wcale standardem. Ale tu trudno się dziwić – EDK powstała właśnie jako odpowiedź na kryzys męskości, jako forma duchowości bliska mężczyznom.
Jak, jeśli nie ekstremalnie?
– Wychodzimy z Mogilna, coraz mniej latarni, coraz większa ciemność. Zapalamy latarki – mówi Szymon Drzewiecki, jeden z uczestników EDK. – Tempo szybkie, zaczyna mnie ściskać w klatce. Dziwne, bo nigdy nie miałem z tym problemu. Dociera do mnie, na co się zdecydowałem, pojawia się strach. Idziemy polem, zaczyna wiać i pada. Myślę sobie ironicznie: świetnie! W głowie pojawia się niepewność i bezradność, ale głupio się cofać. Stacja trzecia, pierwszy upadek. To, co śledzę oczami, rozpoznaję, jakbym sam to pisał. Postanawiam się z Nim dogadać: ja pomagam nieść Twój krzyż, ale Ty łap się za mój i na pewno damy radę. O 3.40 ruszamy ze stacji dziesiątej. W oddali widać osiedle Winiary. Myślę o tym, że zaraz się położę. Wtedy ludzie idący przede mną zaczynają skręcać w lewo. Myślę – o co chodzi, przecież cel przed nami? Wczytuję się w plan i widzę, że idą dobrze. Pojawia się gniew, spada mi motywacja. Docieramy do stacji dwunastej. W głowie pojawiają się myśli, żeby odpuścić. Szukam rozwiązania, którędy najszybciej byłoby do domu. Pojawia się jednocześnie wołanie, coraz głośniejsze. Proszę Go, żeby dał mi swoją dłoń, przecież umawialiśmy się, że idziemy razem do końca. Mijamy jezioro. Dzień budzi się do życia. Świergot ptaków i zapach wiosny. Czy organizatorzy mogli zaplanować takie namacalne odczuwanie tego, co się zaraz z Nim stanie po złożeniu do grobu…? Katedra. Ogarnia mnie spokój. Teraz już wiem, po co był mi ten czas. Na co dzień prowadzę ekstremalne życie. Kalendarz wypchany po brzegi, każdego dnia. Jak inaczej mógłbym z Tobą przeżyć ten czas Drogi krzyżowej, jak nie ekstremalnie?
Moc w słabości
Dariusz Kornet z Gniezna jest po pięćdziesiątce, ma za sobą dwa zawały. – Pod koniec wszystko bolało – mówi. – Najbardziej przyjemne było klęczenie przed przydrożnymi krzyżami i kapliczkami, chwila odpoczynku i rozważań. Kiedy szliśmy w ciemnościach, wyglądaliśmy jak UFO z tymi zapalonymi latarkami czołowymi. Jak pięknie to musiało wyglądać z góry! Taki długi wąż 200 uczestników, który w padającym śniegu idzie niestrudzenie do przodu. Te postaci z odblaskami dawały poczucie wspólnoty: szliśmy w milczeniu, ale każdy cieszył się, że nie idzie sam. Mieliśmy o wiele łatwiej niż Pan Jezus. Dziękuję Panu Bogu, że mogłem dojść do końca.
– Noc, wszechogarniająca ciemność, cisza, zacinający deszcz ze śniegiem i w oddali widoczne mrugające lampki tych, którzy są przede mną. Wiem, że ja także dla innych, idących z tyłu jestem takim światełkiem. Jakże dosłowne stają się dla mnie teraz słowa: idź w stronę światła – mówi Mariola Kornet. – Największą ulgą dla zmęczonych nóg i osłabionego ciała były chwile, kiedy docieraliśmy do kolejnej stacji i dosłownie padaliśmy na kolana, aby się pomodlić. Wierzyłam, że dojdę, że muszę wstać i iść dalej, że tylko od Pana Boga i ode mnie zależy, czy dotrę do celu. Bogu niech będą dzięki za ten wyjątkowy czas, w którym paradoksalnie trzeba było stracić wszystkie siły, aby móc zyskać nową energię do zmierzenia się z życiem. Wszak moc w słabości się doskonali.
Krzyż
Stacje EDK w niczym nie przypominają tych w kościele. To przydrożne figury, powieszone na drzewie krzyże z zapalonym zniczem, żeby trudniej było je przeoczyć. Nikogo nie prowadzi ksiądz z krzyżem – krzyż można nieść samemu, jeśli się go zabierze w drogę. Jeden z księży zabrał do plecaka swój krzyż z sypialni, drugi, z cierniowych gałązek, zmontował po drodze. Rozważania przygotowywane są w Krakowie, w gronie inicjatorów EDK, ale Pan Bóg każdemu każe czytać je po swojemu.
– Tuż przed trzecią stacją, upadkiem Jezusa pod krzyżem, sam upadłem w błoto – mówi o. Piotr Krawczyk OFM Cap, lider tegorocznej EDK z Mogilna. – Wtedy pomyślałem, że nie potrzebuję już żadnych innych rozważań i medytacji, bo sam tego fizycznego upadku doświadczyłem.
Doświadczenie – to słowo klucz dla Ekstremalnej Drogi Krzyżowej. Tu już nie ma miejsca na symbole, na upamiętnianie, na przypominanie. Tu wszystko dzieje się naprawdę. W tym prawdopodobnie tkwi fenomen drogi, na którą w całej Polsce w tym roku wyszło ponad 20 tys. osób. Po takim umieraniu zupełnie inaczej doświadcza się paschalnego Zmartwychwstania.