Logo Przewdonik Katolicki

Symbole i sym-bolki

Jacek Borkowicz
Lech Wałęsa podczas strajku w Stoczni Gdańskiej / fot. East News

Kto ma moralną rację? Ci, którzy w imię prawdy odsłaniają brudną stronę naszej rzeczywistości, czy też ci, którzy w imię miłosierdzia spuszczają nad nią zasłonę milczenia?

Sprawa szafy Kiszczaka i odkrytej na nowo przeszłości pierwszego prezydenta III RP (bo tak trzeba liczyć naszą najnowszą historię – od przekazania insygniów z Londynu w 1990 r.) od tygodni rozpala emocje Polaków. I rozpala je w nie najlepszy sposób, niestety. Jak ma bowiem zachować się człowiek nieuprzedzony, któremu jedna połowa rodaków usilnie wmawia, by natychmiast włączył się w akcję potępienia agenta i zdrajcy „Bolka”, który cofnął naszą historię o 10–20 lat, a może nawet o pół wieku – druga zaś zagania go, koniecznie z portretem wąsatej postaci w klapie zimowej kurtki, na manifestację poparcia dla zbawcy Polski, bohatera bez skazy i zmazy i zapowiada, że jeśli on nie przyjdzie, dołączy do grona zaplutych karzełków, które – tu ulubione porównanie obozu „obrońców” – z lubością babrzą się w szambie? Przywykliśmy już w Polsce do sytuacji biegunowego podziału, w którym nie ma miejsca na cieniowanie, ale to, co dzieje się teraz, przekroczyło już granice wytrzymałości (przynajmniej mojej) – jeśli chodzi o poziom nacisków i temperaturę argumentacji.
 
Nowy porządek
Z postacią Lecha Wałęsy zdążyliśmy jakoś zżyć się wszyscy. I ja zacznę więc od osobistego wspomnienia. Tuż przed czerwcowymi wyborami 1989 r. znalazłem się w austriackich Alpach, w wiosce Ramsau, gdzie szeroko rozumiany obóz tzw. opozycji okrągłostołowej (z kraju i emigracji) urządził polityczny zjazd. Część delegatów próbowała uchwalić wtedy bojkot wyborów, ale pomysł nie zyskał większości (ja również byłem przeciw). Mogliśmy za to oglądać w polskiej telewizji pana przewodniczącego, który na zebraniu Komitetu Obywatelskiego wołał do mikrofonu, że jeszcze my, tj. zgromadzeni w Ramsau, zawiśniemy na latarniach. Cytuję, nie przesadzam. Pamiętam ogólny śmiech na sali alpejskiego kurortu po wysłuchaniu tamtych słów.
Z Ramsau wróciłem do kraju, by wziąć udział w wyborach. Sam nie głosowałem, nie podobała mi się zasada „35 procent wolności”, ale liczyłem głosy z ramienia lokalnego komitetu „Solidarności”. Bo kiedyś może zapyta mnie wnuk: dziadku, a co robiłeś 4 czerwca?
Wspominam to, aby upewnić czytelników: na dźwięk słowa „Wałęsa” nie bije mi para pod czaszką. I nigdy nie biła. Takim tonem będę pisał resztę tego komentarza. Jeśli to komuś nie pasuje, może zaniechać dalszej lektury.
 
Zbawienna perspektywa
Po pierwsze, spróbujmy odgarnąć nieco gazetowowyborczą papkę, która z dnia na dzień puchnie i pęcznieje jak babciny zakalec. Nie chce mi się nawet przytaczać większości argumentów tamtej strony, wszyscy je (niestety!) znamy. Cóż widzimy po odgarnięciu najświeższych produktów fermentacji? Numer „Gazety Wyborczej” z 23 lutego, z artykułem prof. Andrzeja Friszke, wybitnego historyka, obdarzonego niekwestionowanym autorytetem, przynajmniej – to ważne w tym kontekście – lewej strony polskiej opinii publicznej. Dodam od siebie: człowieka prawego, którego od lat znam jako kolegę z miesięcznika „Więź”. Czytam: „Nie mam wątpliwości, że w tych materiałach chodzi o Wałęsę. (…) Absolutnie nie są to śmieci. (…) Postawa moralna przyszłego przywódcy „S” jest trudna do obrony. (…) Mamy podstawy sądzić, że zaszkodził konkretnym ludziom”. Gdyby wyjąć te słowa z politycznego kontekstu, można by je spokojnie włożyć w usta któregoś z „lustratorów” – i nikt by tego nie zauważył.
Przytaczam te cytaty, by pokazać czytelnikom, że w sprawie Wałęsy tzw. poziom faktów ma się całkiem nieźle. I niewiele będzie tu można dodać albo ująć, historycy znają sprawę od dawna. Natomiast w sferze interpretacji – hulaj dusza! Tutaj stać nas na każdą, nawet najbardziej skrajną opinię.
Fundamentalne pytanie, jakie winien sobie w tym momencie postawić katolik, brzmi: kto ma moralną rację? Ci, którzy w imię prawdy odsłaniają brudną stronę naszej rzeczywistości, czy też ci, którzy w imię miłosierdzia spuszczają nad nią zasłonę milczenia?
Zejdźmy do fundamentów. Wierzymy w Jezusa, który jest prawdą i miłosierdziem, ale który jest także panem rzeczywistości. To On ją stworzył w jedności z Ojcem. To On w naszej, realnej, a nie wirtualnej rzeczywistości poszedł na Golgotę, za rzeczywistą ludzką osobę pozwolił się też ukrzyżować. My sami także tylko w rzeczywistości dostępujemy zbawienia. Więc tylko rzeczywistość powinna nas interesować. Nawet gdy inni wmawiają nam, że śmierdzi.
 
Pod cienką błoną podłości
Pamiętam przypadek pewnego znanego dysydenta z NRD, który po upadku komunizmu dowiedział się z dostępnych już akt tamtejszej bezpieki, że jego ukochana żona przez dwadzieścia lat donosiła na niego do „Stasi”. Oczywiście można powiedzieć, że lepiej byłoby, aby pan X nigdy tej teczki nie otworzył. Małżeństwo nadal żyłoby sobie zgodnie. Przyłóżmy jednak do tej – przyznaję, że skrajnej – sytuacji perspektywę zbawienia. Czy poznanie prawdy przysparza tu jedynie zła, czy też może daje, bolesną – to prawda – szansę na zdobycie większego dobra? Czy przytoczona tutaj para, gdyby nadal nic się między nimi nie zmieniło, nie żyłaby jednak życiem przykrytym – że zacytuję Żeromskiego – cienką błoną podłości? Moja ulubiona francuska pisarka Claudie Fayein powiedziała kiedyś: „Boję się więcej złudzeń niż rozczarowań” i jest to także moje credo. W sprawie enerdowskiego małżeństwa przypominam sobie słowa Jezusa: „Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową” (Mt 10, 34–35).
Pora na drugie, fundamentalne moralnie pytanie, jakie winniśmy sobie postawić w sprawie Wałęsy. Czy jego upadek w 1970 r. przekreśla go na resztę życia? Oczywiście nie! Przypowieści Salomona (24, 16) mówią nam, że nawet sprawiedliwy siedem razy na dzień upada. Niezależnie od Pisma, w naszej narodowej skarbnicy symboli mamy też przecież przypadek sienkiewiczowskiego Kmicica – zdrajcy, ale na koniec bohatera. Jeśli chodzi o Wałęsę, na jego korzyść przemawia też to, że po smutnym okresie współpracy z SB – którego niestety nadal, wbrew oczywistym dowodom, się wypiera – zrobił dla naszej polskiej wspólnoty więcej niż którykolwiek z nas. Dowodów chyba nie trzeba przytaczać.
Inna sprawa, że ocena Wałęsy jako „byłego agenta”, który wszelako nadal kłamie, zapiera się i kręci, musi rodzić pytania o rolę, jaką – chcąc nie chcąc – odegrał on już w charakterze głowy niepodległego państwa. Czy nie przyczynił się do utrwalenia systemu tzw. haka, który podobno musi się znaleźć na każdego, kto tylko chciałby brać czynny udział w życiu politycznym III RP? Nie rozstrzygam tego pytania na „tak”, nie uważam jednak, by po ujawnieniu zawartości szafy Kiszczaka zbrodnią było publiczne jego zadawanie.
Na koniec znowu cytat z „Wyborczej”. Jacek Żakowski napisał tam, że „to o nim [o Wałęsie – przyp. JB] dzieci będą się przez pokolenia uczyły jako o bohaterze, jako o symbolu odzyskania wolności”. Zgoda, może i będą. Ale dlaczego, zdaniem „Gazety Wyborczej”, należy rewidować symbol Piłsudskiego, Orląt Lwowskich, II RP, AK, „Zośki” i „Rudego”, Pileckiego, „Łupaszki”, powstania warszawskiego, nawet Jana Pawła II… tylko nie wolno ruszać symbolu Wałęsy?
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki