Logo Przewdonik Katolicki

Zamrożone miliony

Dorota Niedźwiecka

Wprowadzony trzy lata temu program finansowania in vitro okazuje się nieskuteczny i drogi. Koszty ponosi nie tylko państwo, ale także rodzice i same urodzone w ten sposób dzieci.

Program „Leczenie Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego na lata 2016–2019” został podpisany przez ustępującego ministra zdrowia Mariana Zembalę 3 listopada br., na kilka dni przed rozpoczęciem działań nowego rządu. Na jego realizację zabezpieczono 41 mln zł w przyszłorocznym budżecie. To kontynuacja trzyletniego programu, który dobiega właśnie końca. Jego celem miało być zmniejszenie liczby par bezdzietnych, zapewnienie wyższego standardu i zwiększenie skuteczności tzw. leczenia niepłodności oraz poprawa trendów demograficznych. Śledząc dane na stronach Ministerstwa Zdrowia i innych stronach rządowych, można dojść do wniosku, że demograficzne rezultaty programu w stosunku do poniesionych nakładów są nikłe. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że – przy całym szacunku do osób dotkniętych bólem niepłodności – in vitro jest raczej realizacją indywidualnych pragnień niż sposobem na poprawę sytuacji demograficznej w kraju.
 
Kosztowna refundacja
Na projekt 2013–2016 postanowiono wydać ze środków publicznych 247 mln zł. Jeden cykl zapłodnienia in vitro – według prognoz Ministerstwa Zdrowia – miał kosztować do 7,5 tys. zł. Kwota obejmowała tzw. część kliniczną, m.in. z badaniami hormonalnymi, część biotechnologiczną, czyli czynności doprowadzające do powstania i implantacji ludzkich zarodków oraz opłatę za przechowywanie zarodków pozostałych po procesie.
Od 1 lipca 2014 r. Ministerstwo Zdrowia refunduje także 13 leków najczęściej stosowanych przy stymulacji in vitro (są to m.in. cetroreliks, folitropina alfa, folitropina beta, ganireliks, koryfolitropina alfa, menotropina i urofolitropina). Para, która wcześniej zapłaciłaby od 3 do 4,5 tys. zł za leki potrzebne do jednej próby zapłodnienia, po refundacji płaci 600–700 zł, przy czym za urofolitropinę – dostępną na ryczałt – 3 zł 20 gr.
 
Wybiórcze dane
Prześledźmy wyniki rządowego programu rok po roku, by sprawdzić, jak w kolejnych przedziałach czasowych wyglądała jego opłacalność i efektywność. Do 2014 r. na blisko 8700 zakwalifikowanych par (dane zaokrąglone do pełnych liczb) doprowadzono do 2600 ciąż, z których urodziło się 214 dzieci. Skonsumowano 72 mln zł, zatem koszt jednego żywo urodzonego dziecka wyniósł 327 tys. zł. Oczywiście to były początki programu, więc efekt nie mógł być imponujący.
Kolejne oficjalne dane już z tego roku (dokładnie z 1 lipca, 5 października i z 3 listopada) pokazują wzrost liczby urodzeń w sposób tak zaskakujący, że wydaje się aż niemożliwy. W ciągu dwóch lat działania programu na świat przyszło w sumie 2287 dzieci (stan na 1 lipca 2015), w ciągu kolejnych 3 miesięcy – ich liczba wzrosła do 2408 (www.mz.gov.pl/in-vitro), a może nawet do 3273 (www.invitro.gov), zaś w kolejnym miesiącu – do 3644.  Kwota na realizację programu wynosi 150 mln zł, co oznacza, że na jedno urodzone dziecko przypada ponad 41 tys. zł. Te publiczne środki można byłoby spożytkować na dużo bardziej skuteczne projekty pomocy osobom niepłodnym.
Resort zdrowia, który nie prowadzi przecież działań tajnych, okazuje się mało transparentny. Na stronach brakuje podstawowych informacji, które można bez problemu poznać w przypadku podsumowania in vitro np. w Wielkiej Brytanii: ile użyto komórek jajowych podczas procedur, ile udało się stworzyć zarodków, ile z nich zostało transferowanych do macicy, ile utylizowanych, ile uzyskano pozytywnych testów ciążowych, ile ciąż przerwano. Ponieważ brakuje tych danych, nie sposób wyliczyć na przykład, jaki był procent skuteczności metody.
 
Skutki zdrowotne
Kolejne koszty społeczne (a także koszty emocjonalne rodziców) dotyczą występujących u dzieci wad. W zależności od źródła danych –  szacuje się, że po zapłodnieniu in vitro powstaje dziesięciokrotnie lub nawet ponad dziesięciokrotnie więcej płodów z wadami genetycznymi. Mówią o nich prof. Stanisław Cebrat, znany z dociekliwych studiów nad in vitro biolog genetyk, i prof. Alina Teresa Midro, specjalista z genetyki klinicznej. Badania amerykańskiego Center for Disease Control and Prevention, pokazują, że chodzi tu o poważne anomalie rozwojowe. Przykładowo: wrodzone wady serca występują 2,1 razy częściej; porażenia mózgowe: 3,7 razy częściej; rozszczepienie wargi i/lub podniebienia: 2,4 razy częściej; zrośnięcie przełyku: 4,5 razy częściej; zrośnięcie odbytu: 3,7 razy częściej (dane z raportu CDC z 2013 r.). Te dane dotyczą tylko ciąż pojedynczych, w których defektów jest znacznie mniej niż w często występujących po in vitro ciążach mnogich.
Po in vitro rodzi się także dużo więcej wcześniaków. Dzieci z wadami i wcześniaki wymagają licznych zabiegów i opieki rehabilitacyjnej. Dla przykładu: badania z 2013 r. z Australii pokazują, że koszty opieki nad kobietą, przyjętą na oddział położniczy i jednym dzieckiem poczętym metodą in vitro są trzykrotnie wyższe niż z poczętym drogą naturalną (odpowiednio: 1,5 tys. euro i 4,8 tys. euro); z dwojgiem dzieci – dziewięciokrotnie wyższe (13,9 tys. euro), z większą liczbą dzieci – trzydziestosześciokrotnie wyższe (54 tys. euro), co pośrednio wskazuje na poważne problemy zdrowotne tych pacjentów. Lekarze mówią także o rozregulowanych hormonalnie w wyniku in vitro organizmach matek i surogatek.
 
Retoryka i fakty
Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji w piśmie z 26 października br. zaopiniowała rządowy program „Leczenie Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego na lata 2013-2016” pozytywnie, rekomendując pewne drobne zmiany, które w nowym planie wdrożono. Zmiany nie dotyczyły jednak finansów.
Jak dotąd byliśmy zasypywani lukrowaną retoryką. O tym, że wyniki programu są „niezwykle zadowalające” i „stawiają nas w czołówce Europy” mówili premier Ewa Kopacz i współtwórca rządowego programu in vitro prof. Waldemar Kuczyński. Swoją decyzją chwalił się minister zdrowia prof. Marian Zembala.
Mimo tych pochwał i mimo współczucia osobom, które autentycznie cierpią z powodu tęsknoty za dzieckiem, którego mieć nie mogą – trudno utrzymywać pozytywną retorykę i mówić o wymiernych efektach programu. Jak wskazują lub sugerują oficjalne dane rządowe wzrost liczby dzieci odbywa się kolosalnym kosztem. To nie tylko wysokie nakłady finansowe, ale przede wszystkim niskim odsetek urodzeń, aborcje eugeniczne (o których oficjalnie się nie wspomina, a które są nieodłącznym elementem in vitro), pozostawanie zamrożonych istnień ludzkich w stanie, w którym nie mogą się ani urodzić ani umrzeć. Wobec tych faktów wydaje się, że zamiast przeznaczania kolejnych milionów z kieszeni podatnika na podobne przedsięwzięcia powinniśmy poszukać rozwiązań alternatywnych.

 


 

Co zamiast in vitro? 

  • W in vitro – przy każdym kolejnym poczęciu potrzebna jest zewnętrzna techniczna ingerencja. Po leczeniu ochronną metodą prokreacyjną (np. naprotechnologią) para może samodzielnie powoływać na świat kolejne dzieci.

  • Ponieważ naprotechnologia diagnozuje i pomaga w wielu różnorakich schorzeniach, trudno przedstawić jej statystyczne koszty finansowe. Przyglądając się cennikom w klinikach i ośrodkach naprotechnologicznych można wywnioskować, że w Polsce jest ona o wiele tańsza od in vitro. Koszt nauki modelu obserwacji śluzu, będący podstawą do diagnostyki naprotechnologicznej (tzw. model Creightona) z licencjonowanym instruktorem to około 120 zł za wizytę (w pierwszym roku nauki modelu to 8 spotkań); trwająca godzinę wizyta u ginekologa naprotechnologa – 240–260 zł.  Do tego dochodzą koszty badań diagnostycznych i leków. Potrzebne operacje często można wykonać na NFZ. Orientacyjnie rok leczenia może wynieść około 3–4 tys. zł.

  • W Polsce pojawiły się pierwsze możliwości finansowania naprotechnologii ze środków publicznych. W podkarpackim od półtora roku finansowana jest część spotkań z instruktorem modelu Creightona. Program potrwa do czerwca 2016 r. i przeznaczono na niego 200 tys. zł. W mazowieckim radni przewidują, że na projekt leczenia niepłodności metodą naprotechnologii w latach 2016–2017 przeznaczą od około 400 do 600 tys. zł. Podobne projekty podejmują sejmiki pozostałych województw.

  • Innym rozwiązaniem na finansowanie naprotechnologii mogłaby być ustawa zobowiązująca do tego NFZ.

  • Pośrednim rozwiązaniem jest większa ekologia we własnym domu i w gospodarce. Żywność z pestycydami, środkami ochrony roślin i konserwantami chemicznymi jest szkodliwa dla naszych hormonów. Wysokoprzetworzona żywność – nie dostarcza niezbędnych także dla dobrej prokreacji środków odżywczych.

  • Naukowcy z Brigham and Women’s Hospital w Bostonie odkryli zależność pomiędzy niepłodnością a obecnością w organizmie bisfenolu-A (BPA), substancji znajdującej się w wielu tworzywach plastikowych, m.in. w opakowaniach żywności i napojów oznaczonych numerami 3 i 7, wyściółkach puszek do konserw i napojów, a także – w utrwalaczach do farby drukarskiej na paragonach sklepowych oraz w plastikowych rurach doprowadzających wodę pitną do kranów. Substancja działa podobnie do estrogenu i zaburza działanie układu hormonalnego. Naukowcy wykazali, że komórki jajowe pod wpływem związku dojrzewały w mniejszym stopniu lub w nieprawidłowy sposób, co z kolei obniża szansę na zajście w ciążę i zwiększa ryzyko wad wrodzonych u dziecka. U mężczyzn bisfenol-A może m.in. obniżać sprawność seksualną i jakość ejakulatu.

  • ​Kolejną możliwością dla par, którym nie udało się wyleczyć niepłodności, jest adopcja. Wielu rodziców, którym początkowo trudno było pogodzić się z tym, że nie mają własnego potomstwa i podjąć decyzję o adopcji, po latach mówi, że ze swoimi przybranymi dziećmi są szczęśliwi.

 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki