– Kolejnych kilka tygodni przypomina życie na bombie: temat straty wraca w domu przy każdej okazji – mówi pan Adam z Łomży. – Widzę łzy żony, słyszę pochlipywanie. Podając przed wyjściem kurtkę córce, myślę: jestem ojcem dwójki dzieci, a do szkoły zaprowadzam jedno.
Na wrocławskich Osobowicach, na grobie, w którym kilka razy do roku są składane szczątki dzieci utraconych w wyniku poronienia, został poświęcony pomnik. Uwagę przykuwa umieszczona na nim postać ojca. Silnym ramieniem otacza szlochającą mamę. Drugą – wyciąga ku Nienarodzonemu, z malującymi się na twarzy smutkiem i tęsknotą.
Patrząc na postument, łatwo dostrzec zachowania, które wobec straty – w sposób naturalny podejmuje większość kobiet i mężczyzn. U kobiet to zazwyczaj płacz, rozpacz, „krzyk rozdartej duszy”. To wynik ich konstrukcji psychicznej i tego, że nosząc Życie w sobie, bezpośrednio doświadczyły zmysłami zarówno obecności dziecka, jak i jego straty. Konstrukcja psychiczna panów pozwala im koncentrować się przede wszystkim na zadaniach. To przydatne rozwiązanie. W czasie gdy kobieta wymaga szczególnego parasola ochronnego, on zazwyczaj jest w stanie kontrolować sytuację całościowo: zapewnić żonie bezpieczeństwo, zadbać o stronę finansową, zorganizować pochówek.
Na skraju percepcji
Cierpienie po stracie Nienarodzonego ma u mężczyzn wiele mocno różniących się od kobiecego przeżywania odcieni. Gdy mężczyzna doświadcza straty, zazwyczaj czuje się przytłoczony niemożnością działania. Jest przecież gotów, by pokonać tego symbolicznego smoka, który niszczy ich rodzinę, i podjąć odpowiedzialność. Nie bardzo jednak ma możliwość: okazuje się, że niewiele od niego zależy.
– To sytuacja „po bandzie”: na skraju męskiej percepcji – tak o pobycie żony w szpitalu opowiada Krzysztof Z., tato czwórki Nienarodzonych, który nie ma na ziemi żadnego dziecka. Podczas badań często musiał pozostawać na korytarzu, a informacje o tym, co się wydarzyło w gabinecie przekazywała mu żona. – W swojej zaradności potrzebowałem pomóc. I czułem się bezradny, nie dowierzając przy tym diagnozom o śmierci dziecka i słuchając opowieści żony o niedelikatnym traktowaniu przez kogoś z personelu medycznego.
W tym okresie mężczyznom pomagają konkretne aktywności: rozmowy z lekarzami i pielęgniarkami tak, by zwiększyć szansę na swoją obecność choćby przy diagnozach (panu Krzysztofowi się to udało), zaplanowanie i realizacja punkt po punkcie pochówku dziecka, znalezienie i wprowadzenie w życie konkretnych rozwiązań tak, by – na ile to od nas zależy – sytuacja poronienia nie pojawiła się po raz kolejny.
Pomaga także opowiedzenie o swojej sytuacji innym osobom. W Polsce poronienia doświadcza niemal każda rodzina (statystyki – w zależności od kryteriów – podają, że problem dotyczy około 40–60 proc. ciąż; w tym tych w tak wczesnym okresie, że rodzice mogą być nieświadomi straty) i często okazuje się, że mówiąc o nim, można otrzymać zrozumienie i wsparcie, np. kolegów z pracy.
Później przychodzi ulga
Psycholodzy mówią, że to naturalne, że cierpienie po stracie może trwać pół roku, a nawet rok. Zarówno kobieta, jak i mężczyzna muszą sobie dać czas na przeżycie kolejnych etapów żałoby: zaprzeczania, gniewu, targowania, depresji i – w końcu – pogodzenia z sytuacją, które przynosi ulgę.
Panowie zazwyczaj chcą iść do przodu, z myślą o przyszłości rodziny, zrobić susa nad problemem, nie wnikać w temat. Nie zdają sobie sprawy, że u kobiet całość doświadczenia sięga tak bardzo w głąb. – Trudno było mi pocieszać żonę. Sytuacja była poważna: śmierć Bliskiej Osoby. Musiałem mieć pewność, że jestem przy żonie w taki sposób, by nie odniosła wrażenia, że bagatelizuję sprawę, a równocześnie – by nie pozwolić jej zamknąć się w opłakiwaniu – mówi Dominik Łoziński, tato trojga dzieci na ziemi i Magdusi w Niebie.
Niektórzy panowie – przerażeni tym, że ich silna zazwyczaj kobieta stała się słaba – wycofują się w czasie żałoby emocjonalnie lub dają upust złości. Inni próbują „pozbierać żonę”, dyskutując, tłumacząc, że jej zachowania są nieracjonalne. Jeszcze inni, wybierają najbardziej skuteczne rozwiązanie: w sposób opanowany i spokojny przyjmują to, co się dzieje. Stwarzają potrzebną przestrzeń: by kobieta mogła mówić, wyrzucić z siebie ból. Równocześnie jednak – jak podkreślają specjaliści – ważne jest, by panie nie zatraciły się w cierpieniu. Żeby starały się podjąć codzienne obowiązki, skupić uwagę na żyjących dzieciach, na mężu. Panowie zwykle widzą, czy żona powoli wychodzi z emocjonalnego dołka, czy też powinni zastanowić się nad skorzystaniem z pomocy.
Ogromne znaczenie ma postawa, jaką tato rodziny zachowuje w sytuacji straty wobec innych. – Zdarzało się, że rodzina i znajomi depersonalizowali nasze dziecko. Mówili o nim jako o „zlepku komórek” – mówi pan Dominik. – Wtedy jasno określałem nasze stanowisko: „Straciliśmy dziecko”. Klarowne postawienie sprawy i szybkie ucięcie dyskusji przynosiło mojej żonie ulgę.
Uzdrowienie duszy
Chociaż w momencie doświadczania intensywnego bólu może to wydawać się trudne do przyjęcia, to od wyborów małżonków zależy, czy sytuacja po utracie Nienarodzonego zbliży ich do siebie, czy nie. Mogę albo skupić się na żalu, że drugi przeżywa stratę inaczej, niż tego oczekuję. Albo zgodzić się na to, że przeżywa inaczej, mówić o własnym sposobie przeżywania i przyjmować te elementy jako komplementarne. Pomocne w tym bywają grupy wsparcia dla osób po stracie, terapeuta (szczególnie w ukierunkowanym na sytuacje graniczne nurcie NEST), zaznajomiony z tematem ksiądz. Wiele ważnych zagadnień można odnaleźć w publikacjach dr. Witolda Simona, specjalisty m.in. w temacie straty oraz na stronie www.poronienie.pl.
– W którymś momencie przeżywania straty mężczyźni stają przed potrzebą nazwania i skonfrontowania się z tym, co się w nich dzieje – zauważa ks. Jacek Kotowski, diecezjalny duszpasterz rodzin diecezji łomżyńskiej, który towarzyszy rodzicom Nienarodzonych. Moi rozmówcy to potwierdzają. Ci, którzy w podejmowaniu zadań nie znaleźli miejsca na przeżywanie, doświadczyli później np. fizycznych dolegliwości. Bóle głowy, żołądka, wymioty pojawiały się np. w dni, w które mężczyzna nie był zajęty pracą. Specjaliści nie znajdowali fizycznych przyczyn.
– „To choroba duszy” – powiedział mi jeden z lekarzy – mówi pan Krzysztof o momencie, w którym wrócił do punktu startowego swoich problemów: straty. – Śmierć dziecka wręcz zmusiła mnie do porządkowania życia wobec Boga. Bo skoro ono odeszło, to ja też kiedyś odejdę. Skoro jest w niebie, to czy ja w przyszłości też tam będę? Czy jestem gotów pozbyć się obaw przed dokonaniem życiowych zmian? Mimo całego bólu i cierpienia związanego z odejściem, te pytania pozwalają mi układać sprawy fundamentalne w moim życiu.