Majka czy Kwiatkowski?
– Tych kolarzy trudno porównać, bo każdy jest inny. Rafał Majka jest fantastycznym góralem, który dopiero co sięgnął po podium w bardzo trudnym, wieloetapowym wyścigu, jakim jest Veuelta a Espania. To ogromna nobilitacja, wielki sukces. Wierzę, że on w przyszłości może wygrać Tour de France. Michał Kwiatkowski jest z kolei kolarzem szybszym, któremu na dziś bardziej odpowiadają wyścigi klasyczne, jednodniowe, takie jak mistrzostwa świata czy igrzyska olimpijskie. Zdobyte przez Michała mistrzostwo świata w zeszłym roku to marzenie każdego kolarza. To też wielki prestiż, bo w koszulce mistrza świata kolarz pokazuje się potem na wyścigach przez cały rok. Jeden i drugi dostarczyli nam ostatnio wiele radości, obaj też są bardzo cenieni w kolarskim świecie. W tym względzie postawiłbym między nimi znak równości.
W mistrzostwach w Richmond faworytem jest zatem Kwiatkowski.
– Obaj są do mistrzostw dobrze przygotowani. Patrząc na charakterystykę wyścigu, gdzie nie ma takiej góry, na której urwaliby się sami górale, chyba jest to wyścig „pod Michała”. Pamiętajmy jednak, że kolarstwo jest piękne przez to, że jest niespodziewane. Poza tym mamy silną reprezentację, która w zeszłym roku pokazała, że potrafi jechać na lidera, który wygrał mistrzostwo świata.
Można postawić znak równości między ostatnimi sukcesami polskich kolarzy a tymi z lat 70. za czasów Szozdy, Szurkowskiego czy z dekady później – Pańskich, Piaseckiego albo Halupczoka?
– Kiedyś były inne uwarunkowania polityczne. Była żelazna kurtyna, dzieląca świat kolarski na zawodowców i amatorów. Jednak zarówno wtedy, gdy zdobywałem wicemistrzostwo olimpijskie w Moskwie, jak i teraz, gdy Michał Kwiatkowski zostawał mistrzem świata, medale z największych imprez smakują tak samo. Wszyscy do mistrzostw czy olimpiady przygotowują się bardzo intensywnie, a w tych wyścigach rywalizują przecież najlepsi z najlepszych. Uwarunkowania się zmieniają, a zwycięstwo wciąż pozostaje takie samo.
Najwięcej mówi się o sukcesach Kwiatkowskiego i Majki. Na Giro di Italia świetnie nie tak dawno jeździł przecież Przemysław Niemiec, a na tegorocznej Vuelcie pokazał się bardzo dobrze Maciej Bodnar czy Paweł Poljański. Niektórzy sukcesy Polaków widzą we wzmożonej walce z dopingiem.
– Jestem tego samego zdania. Był taki okres w kolarstwie, gdy walka z dopingiem była bardzo nieskuteczna. Jeśli przez siedem lat u Lance’a Armstronga nie można było wykryć dopingu, to albo źle go badano, albo nie chciano go dobrze zbadać. W ten nieuczciwy proceder zamieszane były firmy, które miały szukać dopingu. Te oszustwa przecięli jednak sami kolarze, którzy powiedzieli: walczymy uczciwie, nie będziemy się truć, by potem mieć problemy ze zdrowiem. To się zaczęło, gdy pierwsi z nich dawali zbadać sobie krew, gdy kolarze zaczęli uczestniczyć w programie ADAMS, pozwalającym zlokalizować zawodnika będącego poza imprezą, gdy wprowadzono paszporty biologiczne, mówiące nie o tym, co się wzięło, ale o tym, co się ma w organizmie. Wprowadzenie tych zasad dało szansę zawodnikom z krajów takich jak Polska, Czechy czy Słowacja, gdzie nie ma potężnych pieniędzy, by zakładać grupy zawodowe. Ci kolarze, podobnie jak ja czy Lech Piasecki przed laty, zaczęli trafiać do zagranicznych ekip. Z tą różnicą, że gdy ja byłem we włoskiej grupie, to musieliśmy jechać na włoskiego lidera, po to, by była większa promocja lokalnych sponsorów. Dziś, gdy poziom tak się wyrównał, gdy narodowy lider jest słabszy od Polaka, Czecha czy Rosjanina tym liderem nie jest. Sponsorów interesuje najlepszy wynik grupy, stąd liderami zagranicznych ekip są na klasykach Michał Kwiatkowski, na Vuelcie Rafał Majka czy na „czasówkach” Maciej Bodnar. Stało się coś, co w czasach, gdy ja się ścigałem, było nie do pomyślenia.
Dziś o dopingu farmakologicznym w kolarstwie mówi się mniej, ale na tapecie jest doping technologiczny – mam na myśli mikrosilniczki pomagające nieuczciwie zwyciężać.
– Technologia tak bardzo idzie do przodu, że dziś można montować w rowerach rzeczy, które technicznie wydawałoby się są niemożliwe. Wprowadzono na szczęście skanery, które prześwietlając cały rower, pokazują, czy ktoś przy nim kombinował. Sprawdza się także wagę roweru – rower nie może być lżejszy niż 6,8 kg. Wszelkie nowinki techniczne są kontrolowane. Oszustwa utrudnia też szeroki dostęp do technologii, ale i przekaz telewizyjny. Poza tym zostaje jeszcze rywalizujący w wyścigu kolarz, który może łatwo wykryć, czy rywal ma silniczek w rowerze, czy nie.
Dzięki Pana zaangażowaniu, pracy i niemałym środkom Tour de Pologne z amatorskiego wyścigu stał się kolarską Ligą Mistrzów. Trudno było na początku przekonać do udziału w wyścigu po Polsce gwiazdy formatu Fontriesta, Tonkowa czy Pantaniego?
– Początki były bardzo trudne. Żelazna kurtyna sprawiła, że zagraniczni kolarze nawet nie rozróżniali państw. Dla nich to był blok wschodni. Miejsce, gdzie ludzie tylko piją alkohol i chodzą wiecznie głodni. Pierwszy raz moi włoscy koledzy na Tour de Pologne przywieźli ze sobą jedzenie i namioty. Później przekonałem ich, że Polska jest pięknym krajem, który ma swoją bogatą kulturę i tradycję. Tak naprawdę najwięcej w tej kwestii zawdzięczamy Janowi Pawłowi II. To on dał nam tożsamość, pokazał, że Polacy to piękny, dumny naród i że mimo naszego położenia potrafimy doskonale funkcjonować. Organizując Tour de Pologne, starałem się, by był on przygotowywany tak, jakby robił to kolarz dla kolarza. Dobre hotele, wypoczynek, specyfika, otwartość sprawiły, że Tour de Pologne stał się bardzo przyjazny zawodnikom, którzy zaczęli chętnie tu przyjeżdżać.
Polski wyścig to promocja naszego kraju, ale dla polskich kolarzy to też okno wystawowe na świat.
– Oczywiście, że tak. Gdy po dawnej epoce odeszły związkowe pieniądze, trzeba było się nauczyć nowych realiów, poszukać sponsorów. Chciałem, by Tour de Pologne stał się taką lokomotywą napędzającą polskie kolarstwo. Wiedziałem, że nie można dać kolarstwu zginąć, bo Polacy na rowerze lubili jeździć zawsze, a dla nas to było coś więcej niż sport. Podczas rozbiorów, ale i po wojnie kolarze w biało-czerwonych koszulkach z orłem na piersi jeździli pod strzechy domostw, pełniąc trochę rolę mediów. Poza tym, to jest dyscyplina dla ludzi biednych – wielu znakomitych zawodników pochodzi z małych miasteczek czy wiosek. Przez to jest to także sport masowy. Bardzo zaangażowałem się w organizację, a dziś z satysfakcją patrzę na to, że jesteśmy w World Tour, że przyjeżdżają tu znakomici zawodnicy, a polscy kolarze i kolarki odnoszą na świecie wielkie sukcesy.
Wspomniał Pan o masowości kolarstwa w Polsce. Tę masowość, rodzinność Tour de Pologne też podtrzymuje.
– Podczas Tour de Pologne rozgrywany jest dla dzieci i młodzieży Nutella Mini Tour de Pologne. Startować w nim mogą dzieciaki od 8. roku życia. Każdy z uczestników dostaje koszulkę i czapeczkę, a wszystko odbywa się w takiej samej oprawie jak wyścig zawodowców. Swoje pierwsze kroki w tourze dla dzieciaków stawiał Michał Kwiatkowski. W tym roku wzięło w nim udział prawie 3 tys. osób. Podczas tour de Pologne robimy też wyścig dla amatorów, w którym w obecnej edycji w Bukowinie startowało ich blisko 2 tys. Te liczby to tylko dowód na to, że Polacy zaczynają szukać swojej pasji, wyższych wartości, które pozwolą oderwać się od codziennego zabiegania. Dzięki temu są bardziej radośni, chętni do współpracy, no i przede wszystkim zdrowsi. Niech pan sobie wyobrazi, że już 5 mln Polaków i Polek jeździ na rowerze.
Tour de Pologne wytycza nowe trendy – za rok ma to być też tour dla Pań.
– Mamy znakomite kolarki – Kasia Pawłowska zdobyła w mistrzostwach świata srebro w drużynie, a Kasia Niewidoma brąz w tej samej konkurencji. Włączenie do touru wyścigu pań to naturalna kolej rzeczy. Nie będą to jednak odrębne wyścigi, a jeden tour. Trzema etapami zaczną go panie, a kontynuować go będą mężczyźni. Zwiększony do 10 etapów wyścig zawita do jeszcze większej liczby polskich miast, a my będziemy mogli dzięki temu pokazać jeszcze większy fragment naszego kraju w świecie. W tym roku sygnał z Tour de Pologne przekazywany był do 90 krajów, w których przez 14 godzin pokazywało się i mówiło się o Polsce przy okazji imprezy kolarskiej. Docelowo chciałbym, by Tour de Pologne jak przed wojną, liczył 14 etapów, a swoją powierzchnią objął całą Polskę.
A Pan ma jeszcze czas, by pojeździć na rowerze z rodziną?
– Mam. Od roku zacząłem jeździć bardzo intensywnie i nawet nieźle sobie radzę. W tym roku z dużą grupą jeździliśmy po górach przypominając sobie trasę Tour de Pologne sprzed dwóch lat, z ziemi włoskiej do Polski szlakami Jana Pawła II.
Patrząc na zwycięstwa Polaków, nuci Pan sobie ulubione Hej Sokoły?
– Tak, i jestem z nich bardzo dumny. Kolarzy porównuję do ułanów. Uwielbiam jazdę konną, a walka kolarzy na finiszu, na zjeździe przypomina mi szarżę, galop. Na mistrzostwach świata przed rokiem tę ułańską fantazję pokazali Polacy. Kiedy wszyscy pukali się w czoło, oni mimo wielu kilometrów do mety próbowali rozerwać peleton, postawić wszystko na jedną kartę. To było piękne, za to kolarstwo kocham, dlatego przerodziło się w moją pasję.
Jest szansa, by któryś z młodych Pana następców już w Rio de Janeiro sięgnął po olimpijski medal?
– Olimpijska trasa jest bardzo trudna, a przygotowana jest pod dobrych górali, więc to taka szansa dla Rafała Majki. Myślę, jednak że cała reprezentacja, zarówno panowie, ale i panie będą na Rio świetnie przygotowani.
Czesław Lang - wicemistrz olimpijski z igrzysk w Moskwie, pierwszy zawodowy polski kolarz i założyciel Lang Team.