Logo Przewdonik Katolicki

Misje? Czad!

Monika Białkowska

O misjach nie słyszała w szkole, nie rozmawiało się o nich w domu. Nie znała języka francuskiego, nie miała ślubów zakonnych. A jednak pewnego dnia wyjechała ze Żnina do Czadu, żeby przez rok pracować wśród tamtejszych dzieci.

Czad to państwo w środkowej Afryce, w którym ponad połowa mieszkańców jest wyznawcami islamu, katolicy stanowią niespełna 10 proc. Zaliczane jest do najuboższych państw świata, bez dostępu do morza, z dużą częścią powierzchni kraju zajętą przez pustynię Sahara, bez sieci linii kolejowych, z niewielką – nawet jak na afrykańskie warunki – liczbą utwardzonych dróg. Średnia długość życia wynosi tu 47 lat, umiera blisko 200 na 1000 dzieci, a trzy czwarte ludności nie ma dostępu do wody pitnej i do usług medycznych.
Stolica diecezji, do której trafiła pani Agnieszka, Lai, liczy około 20 tysięcy mieszkańców.
 
Znaki i cuda
Agnieszka Czwartek ma 29 lat. Kiedy poszukiwała pomysłu na życie, trafiła do Szkoły Animatora Misyjnego. W międzyczasie szukała również pracy. Zamieszkała w Poznaniu, zapisała się do Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Już wtedy myślała o wyjeździe, ale salezjanie na misje wysyłali tylko studentów, w dodatku po kilkuletnim doświadczeniu w wolontariacie.
Potem prywatnie od znajomego księdza dowiedziała się, że jego przyjaciel, misjonarz z Czadu, przebywa właśnie na urlopie w Polsce. Skontaktowała się z nim. Pochodzący spod Mieleszyna ks. Jakub Szałek obiecał, że porozmawia o niej z biskupem diecezji Lai, w której pracuje. Od razu zastrzegł jednak, że bez znajomości języka francuskiego nie ma nawet co marzyć o wyjeździe.
Pani Agnieszka nie poddała się, ale zaczęła myśleć, w jaki sposób najszybciej nauczyć się języka. W większych miastach pewnie nie byłoby problemu, ale w Żninie? – To się może komuś wydać głupie, ale ja miałam wrażenie, że dostaję znaki od Boga, że to dobry kierunek – mówi pani Agnieszka. – Wchodzę do sklepu, a tam gra muzyka i ktoś śpiewa po francusku. Na ulicy dostaję ulotkę informującą, że rusza nowa szkoła językowa z językiem francuskim. Potem znajduję prywatnego korepetytora. Okazuje się, że w szkole nauczyciel jest chory, a korepetytor czas będzie miał dopiero w przyszłym roku, a mnie się spieszy – ale wtedy przez kolegę poznałam ludzi, którzy prywatnie pomogli mi nauczyć się języka i w niedzielę 17 sierpnia 2014 r. wyjechałam do Czadu.
 
Najpierw zrozumieć
Przed wylotem Agnieszka Czwartek musiała jeszcze spędzić miesiąc w Belgii, na specjalnym przygotowaniu językowym. Tam poznała panie Justynę ze Śląska i Danutę spod Poznania, katechetkę pracująca między innymi z dziećmi niepełnosprawnymi. Od tej pory miały tworzyć wspólnotę, która razem będzie pracować i razem mieszkać.
Ośrodek Talita w Lai to miejsce, gdzie przebywają dzieci z niepełnosprawnością fizyczną, często po polio, o kulach lub na wózkach. Często są półsierotami bez matek, mają rodziny na wsiach niedaleko Lai. W ciągu dnia chodzą do szkoły. Te z większym potencjałem są mobilizowane do cięższej pracy w ośrodku, żeby mimo niepełnosprawności miały szansę na lepsze życie.
– Uczyłam języka angielskiego, ale biskup prosił, żebym pomagała dzieciom również w nauce innych przedmiotów – mówi pani Agnieszka. – Język angielski w ośrodku był prowadzony na zasadzie zajęć wyrównawczych, bo obowiązkowy jest również w szkołach. Pomagałam im również w biologii, geografii, czasem w matematyce. Przygotowywałam sobie konspekty, planowałam pracę, a potem okazywało się, że to wszystko trzeba zostawić i wrócić do materiału realizowanego wcześniej, nawet w poprzednim roku, bo oni już wszystko zdążyli zapomnieć. Nie było sensu iść z materiałem dalej, na siłę, tylko po to, żeby zrealizować program. Oni musieli zrozumieć, zapamiętać i dopiero potem zaczynać coś nowego. Zresztą im się nie spieszy, uważają, że czego nie da się zrobić dziś, można zrobić jutro i też będzie dobrze.
 
Entuzjazm i tęsknota
Ludzie z Czadu zaskakiwali panią Agnieszkę nie tylko spokojem w podchodzeniu do czekających ich zadań. – Oni wszystko przeżywają inaczej – wspomina. – Są bardzo otwarci na drugiego człowieka i niezwykle gościnni. Choć wielu z nich jest na etapie pierwszej ewangelizacji, to mają w sobie tyle wiary i entuzjazmu, że aż nam się on udzielał. Kiedy ks. Jakub zabierał nas w teren na Msze św. sprawowane gdzieś we wsiach, widziałyśmy zupełnie inny świat. Eucharystia jest wydarzeniem, zajmującym w zasadzie cały dzień, ludzie naprawdę na nią czekają i jego wizytę przeżywają jak coś naprawdę wyjątkowego. Któregoś dnia pojechaliśmy do miejsca, w którym ks. Jakub będzie stacjonował dopiero od przyszłego roku. Jechaliśmy zobaczyć, jak tam jest, po prostu. Nie wiedział o tym nikt stamtąd, poza katechistą, spotkanym na zakupach w Lai. Kiedy dojechaliśmy, okazało się, że przyszli wszyscy z okolicy, spodziewali się, że skoro będzie ksiądz, będzie również Eucharystia. Bardzo nas wtedy uderzył i entuzjazm, i tęsknota tych ludzi, jakiej u nas trudno byłoby szukać.
Kiedy ks. Jakub był w swojej parafii, a trzy Polki pracowały w ośrodku w Lai, pozostawało im chodzić na Mszę św. w miejscowej katedrze. Tam ksiądz był Afrykańczykiem, a liturgia sprawowana w miejscowym języku ngambay. – Nie było to łatwe – wspomina pani Agnieszka. – Trzeba się było skupić, wcześniej przygotować, czytając teksty liturgii słowa. Później z miesiąca na miesiąc było już coraz lepiej.
 
Misjonarz, czyli kto
Czy pani Agnieszka – młoda, świecka kobieta ucząca angielskiego, czuła się prawdziwą misjonarką?
– Moi uczniowie orientowali się w sprawach wiary, ale tylko powierzchownie – mówi. – Często kwestie te pojawiały się w rozmowie przy innych okazjach, ktoś miał jakąś gazetę, ktoś widział jakąś okładkę, ktoś o coś zapytał. Rozmawiałam z nimi o Matce Bożej, rozmawiałam o Janie Pawle II. Wchodziłam na trochę głębsze płaszczyzny, żeby mogli zrozumieć, na czym polega Kościół. Przy okazji na sama też zrozumiałam, na czym polega otwieranie się na działanie Ducha Świętego. Gdyby ktoś dwa lata temu powiedział mi, że będę uczyć dzieci, popukałabym się w głowę. Tymczasem okazuje się, że Pan Bóg wrzuca czasem człowieka w jakąś rolę i że jest to naprawdę niesamowite doświadczenie. Bałam się, jak to będzie, ale okazało się, że wystarczy zaufać i dać się poprowadzić. Możemy mówić, że wierzymy w Pana Boga – ale zawierzyć Mu, to zupełnie inna sprawa!
Pani Agnieszka twierdzi, że najważniejsze dla misjonarza jest nie tyle radzenie sobie z trudnościami codziennego życia, ile troska o relację z Panem Bogiem.
– Bycie na misjach i niełączenie tego z bardzo osobistą relacją z Bogiem poprzez modlitwę jest w zasadzie niemożliwe – przekonuje. – Bez tego trudno będzie wytrwać w trudnych warunkach materialnych i mentalnych, w innej kulturze, innej tradycji, w zupełnie innym świecie. Misjonarz musi mieć też dużo cierpliwości i pokory, żeby móc żyć i pracować w miejscu, które jednocześnie i zadziwia, i szokuje. Miałyśmy w pobliży kaplicę z Najświętszym Sakramentem, to było niezwykle ważne i potrzebne dla nas miejsce.
 
 
RAMKA (w miejsce jednego zdjęcia z makiety)
Kościół katolicki w Czadzie
Pierwszymi misjonarzami w Czadzie byli protestanci w 1920 r. Dziewięć lat później swoją misję założyli tu misjonarze Ducha Świętego, a w 1936 r. kapucyni. Po II wojnie światowej ewangelizacja Czadu powierzona została jezuitom, oblatom Maryi Niepokalanej i kapucynom. Dynamiczna ewangelizacja i gwałtowny wzrost liczby wiernych datowane tu są od lat 40. XX w. Obecnie ponad połowa księży diecezjalnych oraz większość sióstr zakonnych wywodzi się już z miejscowej ludności. Pierwszym rodzimym biskupem w Czadzie został w 1985 r. Mathias Ngarteri Mayami. Większość chrześcijan żyje na południu kraju, na terenach rolniczych.
Dziś Kościół w czadzie ma jedną metropolię złożoną z siedmiu diecezji. Księża i zgromadzenia zakonne prowadzą blisko 50 szkół dla 20 tys. uczniów, szpitale, przychodnie lekarskie i leprozorium.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki