Na internetowej mapie czerwona łezka wielkości łebka od szpilki. Dopiero podczas maksymalnego powiększenia na zamazanym obrazie można dostrzec kłębki zielonych drzew i szare prostokąty zabudowań. Takie tereny nazywa się zwyczajowo „odciętymi od świata”. W tym pojęciu mieści się brak dostępu do czystej wody w kranie, elektryczności czy utwardzonych dróg. Dla przeciętnego Europejczyka – krajobraz, co najmniej, księżycowy.
Dla ks. Jakuba Szałka misja w Doumougou to od czterech lat codzienność, choć w Czadzie pracuje znacznie dłużej. Zdążył okrzepnąć. Wie, jak żyć w Afryce, choć jest to nie lada wyzwanie.
Pustka w kolorze żółci
Czad to śródlądowe serce Afryki opięte szczelnie linią graniczną z Libią (od północy), Sudanem (od wschodu), Republiką Środkowoafrykańską (od południa), Kamerunem i Nigerią oraz Nigrem (od zachodu). Powierzchnię czterokrotnie większą od Polski zamieszkuje ponad 14 mln ludzi. Niewiele, tyle co Stambuł, Buenos Aires czy Kalkutę. Życie ogniskuje się w dużych miastach na południu. W północnej części rozsypuje swoje piaski złocista i gorąca Sahara. Gdyby chcieć opisać Czad barwami, byłyby to wszystkie odcienie ochry – od jasnożółtej do ciemnobrązowej. Jeśli chodzi o smaki, słodycz daktyli miesza się tu z mąką i kaszą otrzymywaną z ziarniaków sorga oraz lekką goryczką orzeszków ziemnych.
Z dźwięków cywilizacji tym najczęściej słyszanym jest charkot silnika samochodowego – właściwie jedynego środka transportu w kraju, w którym komunikacja publiczna często w ogóle nie funkcjonuje, a o podróży autobusem czy pociągiem można tylko pomarzyć. Sieć dróg jest słabo rozwinięta. Człowiek, jadąc przez dziesiątki kilometrów, czuje się tak, jakby wbijał się w pustkę. Rozległe rude płaszczyzny, czasem wyrastające z nich kilkusetmetrowe skały, żadnych drzew, wiosek… A jeśli już domostwa, to półokrągłe chaty kryte strzechą lub z dachami utkanymi z liści palmowych. Obok kilka wałęsających się kóz i cały harmider codziennego życia – gotowania, prania, krzykliwych rozmów. Dodajmy – długich, bo w Czadzie, a właściwie w całej Afryce, czas się ofiarowuje: na spotkanie, rozmowę (właśnie) czy bycie z drugim.
Zdecydowanie nie dotyczy to jakichkolwiek formalności, które trzeba załatwić w urzędzie. Czad to państwo zbiurokratyzowane, gdzie często sprawy grzęzną na stercie sobie podobnych – bo zabrakło właściwej „zachęty” ze strony petenta lub urzędnik nie miał akurat do tego głowy. To on jest tam panem i władcą. A to dopiero wierzchołek góry lodowej.
Jak więc powstała szkoła w Doumougou?
Misja: edukacja
Misję w Doumougou dzieli od centrum diecezji Lai około 70 kilometrów. Mieszkańcy żyją głównie z uprawy ziemi. Rodziny są wielodzietne i wielopokoleniowe. Pracują wszyscy, także dzieci.
Szkoła? Nie jest obowiązkowa. Nauka to nobilitacja, szansa na coś więcej niż uprawa ryżu i sorga. – W Czadzie każde dziecko chciałoby chodzić do szkoły. W miastach jakoś to funkcjonuje, ale na wioskach, zwłaszcza tu, gdzie jestem, więcej niż połowa dzieci nie uczęszcza do szkoły, bo żadnej nie ma! Bywa, że trudno znaleźć kogoś, kto w ogóle potrafi czytać i pisać – mówi ks. Jakub Szałek. Kolejny problem to nauczyciele. – Żaden pedagog z miasta nie pojedzie uczyć na wioskę, gdzie będzie odcięty od cywilizacji. W naszej gminie, liczącej ponad 20 tys. mieszkańców, mamy tylko pięciu nauczycieli zatrudnionych oficjalnie, którzy otrzymują wypłatę z budżetu państwa. Resztę opłaca Komitet Rodzicielski – tłumaczy ks. Jakub. Wygląda to tak, że rodzice w danej wiosce sami szukają nauczycieli i zapewniają im utrzymanie. – Tak działa nasza placówka w Doumougou. Funkcjonuje dobrze, bo jest przy misji. Pozostałe szkoły w wioskach, które nie są związane z misją katolicką, nawet jeśli rodzice bardzo się starają, niestety, nie spełniają swojej roli edukacyjnej – dodaje.
Nic więc dziwnego, że głównym pragnieniem ks. Jakuba stało się zbudowanie szkoły z prawdziwego zdarzenia. Istniała już co prawda taka mała – szkielet z gałęzi, dach i ściany z liści palmowych, słowem: lepianka, a w środku jedno pomieszczenie. A gdzie pomieścić resztę dzieci? Co zrobić, żeby mogły się uczyć w lepszych warunkach? Z pomocą „swojemu” misjonarzowi przyszła diecezja bydgoska.
Odzew na medal
Pomysł był prosty: w czasie Wielkiego Postu w 2017 r. przeprowadzić w diecezji akcję „Budujemy szkołę w Czadzie”. Włączyły się w nią wszystkie parafie. Bo ta jałmużna – praktykowana w wielkopostnym czasie – stała się nam wszystkim bliska. Cel był konkretny, choć oddalony o 4 tys. kilometrów. Udało się zebrać ponad 170 tys. złotych.
– Ta akcja zaskoczyła nas wszystkich, oczywiście bardzo pozytywnie. Naprawdę nie spodziewałem się, że uzbieracie tak wielką sumę. Biskup Miguel, ordynariusz diecezji Lai, powiedział, że to cud! Pieniądze prawie wystarczyły na wybudowanie czterech sal lekcyjnych, pokoju nauczycielskiego wraz z biurem dyrektora oraz małej biblioteki – relacjonuje ks. Szałek, który od początku całego przedsięwzięcia występował już w roli architekta, inżyniera i inspektora nadzoru budowy (po tym, jak odpowiedzialny za realizację projektu architekt-wolontariusz zachorował ciężko na malarię i musiał wracać do Francji).
By Szkołę im. św. Siostry Faustyny można było uznać za ostatecznie ukończoną, potrzebny był jeszcze jeden budynek z trzema salami lekcyjnymi dla klas czwartych, piątych i szóstych. W 2019 r. w diecezji bydgoskiej przeprowadzono kolejną zbiórkę. Wynik? Ponad 142 tys. złotych.
– To, co dla nas zrobiliście, jest nie do zapomnienia. Teraz lekcje będą odbywać się w normalnych warunkach przez cały rok szkolny – powiedział dyrektor szkoły Maurice Cheben. Jedna z uczennic, Irene Martougou, napisała: „Nawet nie wiecie, jak bardzo jestem szczęśliwa, że już nie muszę uczyć się w słomianym szałasie, ale w normalnej, murowanej, pięknej szkole. Brakuje słów, by podziękować!”.
Dobrze budować pomniki trwalsze niż ze spiżu, choć ten akurat jest z cegły.
Obrazki z budowy
Zaczęło się już w 2015 r. od… wypalania cegieł. – W Czadzie nie można kupić gotowej cegły, może gdzieś w stolicy, 500 kilometrów od mojej misji… Rodzice ulepili więc 5 tys. cegieł, a następnie wypalili je w ogniu. Przed rozpoczęciem budowy zwieźli te cegły do misji bryczkami ciągniętymi przez byki. Pozostałe 13 tys. udało im się kupić od ludzi z okolicznych wiosek. Nasz biskup Miguel, gdy szło o jakąkolwiek budowę, był bardzo wymagający. Żądał od miejscowych „wkładu własnego”. Tak się utarło, że są nim właśnie cegły. Nasi rodzice dostarczyli na budowę szkoły około 18 tys. cegieł – podkreśla z dumą ks. Jakub.
To jemu przypadła w udziale niewdzięczna rola inspektora budowy. – Każdego dnia, jeśli tylko byłem na miejscu, sprawdzałem, czy wszystko wykonane jest zgodnie z rysunkiem. Murarzy to trochę denerwowało. Dla nich nie miało różnicy: 30 centymetrów w lewo lub w prawo. Jak im się cegła ułożyła, tak budowali ściany działowe. Przyznam, że miałem takie chwile, że żałowałem, iż podjąłem się budowy tej szkoły. Myślałem sobie: o ile moje życie byłoby spokojniejsze… Ale kiedy uświadomiłem sobie, że kilkaset dzieciaków będzie mogło dzięki temu uczyć się w przyzwoitych warunkach, to szybko wracały i entuzjazm, i wiara w powodzenie – dodaje.
Budowę rozpoczęto 8 grudnia 2017 r. Pod koniec kwietnia 2018 r. dzieci weszły już do nowej szkoły, w której docelowo ma uczyć się 320 uczniów. Pierwszy dzwonek nie wybrzmiał tak od razu, no bo jak, bez prądu? Na szczęście znalazła się stara felga od samochodu. Wystarczy uderzyć w nią kawałkiem metalu.