Logo Przewdonik Katolicki

Krzyże gorejące

Monika Białkowska

Iluminacja katedry? Spowszedniała nam, nawet jej nie zauważamy. Ale 80 lat temu to było wydarzenie. Takiego odpustu jeszcze świat nie widział!

Nie byłoby to zapewne możliwe, gdyby nie pan Franciszek Sobański, który zaledwie lata wcześniej przeprowadził się do Gniezna z Borku niedaleko Gostynia.
 
Zdjęcia na dachu
Pan Franciszek, podobnie jak i jego ojciec, był dekarzem, ale wyspecjalizował się w wieżach, a tych w okolicach Gostynia szybko zabrakło. Miał do utrzymania rodzinę, wyjechał więc do miasta, w którym kościelnych wież nie brakowało. W ten sposób w marcu 1934 r. Franciszek Sobański osiedlił się w Gnieźnie.
Pan Franciszek miał dwie wielkie pasje: dachy i fotografowanie. Do pracy chodził z aparatem i robił zdjęcia Gniezna z takiej perspektywy, z jakiej nikomu wcześniej zrobić się ich nie udało. Po latach jego córki znalazły filmy, schowane w szufladzie biurka ojca. – Rodzice mieszkali w tym samym mieszkaniu, w którym mieszkam do dziś – mówi Barbara Nowak, córka Franciszka. – Zdjęć ocalało mnóstwo, nie zawsze potrafimy je zidentyfikować, nie wiemy, gdzie zostały zrobione. Tato wywoływał je w mieszkaniu, miał tu ciemnię, powiększalnik. Pilotka, w której wchodził na dachy, też gdzieś się zachowała. Do końca życia robił zdjęcia, potem my to przejęliśmy. Szczególnie Władziu.
Ów Władziu to ks. Władysław Sobański, dawny proboszcz parafii w Węglewie, syn Franciszka, który fotografował Gniezno z kościelnych dachów.
 
Wejść na krzyż
Dwa lata po przeprowadzce do Gniezna Franciszek Sobański podjął się karkołomnego wówczas dzieła – oświetlenia katedry na uroczystości odpustowe. Wbrew krążącym wówczas po mieście plotkom o astronomicznym wynagrodzeniu, Franciszek pracował za darmo. Oświetlić chciał nie tylko łuki wieżowe, ale nawet same krzyże – co oznaczało, że trzeba się było wspiąć na ich szczyty, na wysokość blisko 80 metrów! Na dodatek, aby do krzyży się dostać, trzeba było wchodzić po kopule, około 20 metrów ponad ostatnie, najwyższe wyjście… Do takiego zadania potrzeba było prawdziwego mistrza. „P. Sobański, mając tu do pomocy dwóch swych pracowników Franciszka i Leona Maciejewskich, posługiwał się  w umiejętny nader sposób linami, zdobywając za każdym razem po kilka metrów wysokości. W pierwszym dniu silny wiatr przeszkadzał odważnym pracownikom, którzy mimo to, przywiązani linami, czuli się u góry bardzo dobrze. W ciągu pięciu godzin do krzyża, liczącego 2,80 m wysokości i 1,8 m rozpiętości wmontowano wykonaną w elektrowni miejskiej ramę i wkręcono w nią 47 żarówek. Na drugiej wieży rozpoczęto pracę w środę o godz. 11, a godz. 14 prąd był już włączony. Przy dobrym, czystym powietrzu, oświetlone krzyże będą widoczne w promieniu ok. 30 km” – pisano w gnieźnieńskiej prasie.
 
Przywiązani do wiary ojców
Uroczystości odpustowe 1936 r., przygotowywane niezwykle pieczołowicie, mogły zostać zniszczone przez pogodę. W sobotę słońce tylko na chwilę wyglądało zza ciemnych, deszczowych chmur, wreszcie rozpętała się śnieżyca, zupełnie jak w środku zimy. W katedrze odprawiano Msze św. w intencji dobrej pogody. Niedziela była już ciepła i słoneczna. Pielgrzymi ciągnęli ze wszystkich stron. Z Dąbrówki 300 osób przyjechało wozami drabiniastymi. Z Wrześni przybyło 2 tysiące pątników, z Mogilna i Trzemeszna 1600, z Inowrocławia tysiąc. W sumie szacowano, że w uroczystościach wzięło udział nawet 30 tysięcy pielgrzymów.
W „Lechu” poczytać można było: „Na wszystkich szosach wiodących do Gniezna, oczom przejeżdżających przedstawiał się ten sam wzruszający, a jakże podniosły widok. Za krzyżem i postępującym w pierwszym szeregu duszpasterzem kroczyły różne bractwa kościelne, nieraz z feretronami, a za niemi roje rozmodlonego ludu, z pieśnią na ustach. I szły te rozmodlone tłumy z dalekich nieraz stron, aby przez udział w uroczystościach świętowojciechowych dać wyraz swemu głębokiemu przywiązaniu do wiary ojców naszych”.
O tym, że praca pana Franciszka Sobańskiego została zauważona, świadczy zakończenie dziennikarskiej relacji: „Około godz. 20 ruch zaczął się kierować w stronę dworca, przepięknie również oświetlonego różnokolorowymi żarówkami, które z iluminacją starostwa, pomnika poległych i wodotrysków, łączyły się w bajkową całość. Co chwila dworzec wchłaniał w siebie nowe pielgrzymki, na które czekały już stojące w pogotowiu pociągi. Ruch na dworcu i przed stacją panował szalony i dziw, że wszystko odbyło się tak składnie. Odjeżdżający pielgrzymi tłoczyli się przy oknach wagonów, by raz jeszcze wchłonąć oczami ten wspaniały obraz, jaki przedstawiała bazylika św. Wojciecha. A gorejące krzyże w mrokach nocnych były jakby świetlnymi drogowskazami, które znajdującej się na rozstajnej drodze ludzkości wskazywały, którędy prowadzi droga do świetlanej przyszłości”.
 
Orle gniazdo
Oprócz pana Sobańskiego i jego pomocników, jeszcze reporter „Ilustracji Polskiej” zdecydował się wejść na sam krzyż katedralny. Opięty linami wyszedł najwyższym okienkiem na gzyms, dalej jako kot skradał się do sznurkowej drabinki, następnie krok po kroku, 15 metrów w górę po drabince, która gwałtownie plątała mu się pod nogami. Stanął wreszcie na samym szczycie katedry, podziwiając gmach seminarium, kopułę kolegiaty w Trzemesznie, nawet pobenedyktyński klasztor w Mogilnie i komin cukrowni w Janikowie.
„Żal opuścić orle gniazdo – pisał. –  Gdzie powietrze tak czyste, tak zdrowe, gdzie człowiek tak głęboko przeżywa wielkość i wszechmoc Boskiego Artysty, co stworzył harmonijny piękny świat”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki