Logo Przewdonik Katolicki

Sekrety starych strychów

Ks. Mariusz Pohl
Fot.

Któż je wszystkie odkryje! Okryte grubą warstwą suchego kurzu, schowane za firankami pajęczyn, pochowane po rozmaitych kątach, schowkach, tekturowych walizkach i wiklinowych koszach na pranie z pourywanymi uchwytami… Ileż to skarbów kryje się na starych strychach!


Zwykle człowiek trafia na nie przypadkowo. Nagle okazuje się, że do emerytury dziadka potrzebne jest jakieś zaświadczenie sprzed pięćdziesięciu lat. W domu wszystkie szuflady, szafki i skoroszyty zostały przeszukane – nie ma. Jest jeszcze ostatnia nadzieja: strych. Odkąd wymyślono pralki automatyczne i codzienne pranie, nikt już na strych nie wchodzi. Kiedyś, gdy gospodynie robiły pranie raz w miesiącu i gotowały w kotłach trzy sterty pościeli, koszul, ręczników i piżam, strych był wykorzystywany systematycznie. Między belkami rozciągało się specjalny konopny sznur do bielizny i po przetarciu go ściereczką od kurzu rozwieszało długie rzędy wilgotnych płacht. Na strychu rozchodził się wówczas specyficzny zapach płatków mydlanych, kurzu i impregnowanego drewna. Latem pod dachówką czy papą gorąco było nie do wytrzymania. Zimą znów pranie prawie zaraz zamarzało.

Wehikuł czasu

Ale teraz strychy są zapomniane i nie używane. Przypominamy sobie o nich dopiero wtedy, gdy trzeba odszukać jakiś stary szpargał czy mebel. Robimy wówczas wyprawę po stromych schodkach do drzwiczek zamkniętych na staroświecką kłódkę. Klucz przywiązany drucikiem do drewnianej klamerki cudem znalazł się gdzieś na gwoździu wbitym we framugę. Po raz pierwszy od lat młodości znów jesteśmy na strychu. Najpierw musimy ściągnąć z twarzy i szyi wstrętną pajęczynę, w którą nieopatrznie zaplątaliśmy się zaraz za drzwiami. Jest półmrok, bo małe okienka w dachu zaszły sadzą i kurzem. Słaba żarówka opstrzona przez muchy i pająki również nie daje zbyt wiele światła. Czuć tylko zapomniany, ale jakże bliski i znajomy z dzieciństwa, zapach kurzu i desek.

Zaczynamy sobie przypominać… Ta szafka stała kiedyś w przedpokoju, po tapetowaniu wynieśliśmy ją na strych. Wysłużyła się. W szufladzie gazeta: „Trybuna Ludu” z 18 maja 1975 roku. Całe wieki! Gierek z Jaroszewiczem odwiedzili Tychy i fabrykę Maluchów! W telewizji po dzienniku „Stawka większa niż życie”. Och, żeby wróciły się tamte lata! Nie, nie czasy, tylko właśnie lata, gdy człowiek był tuż po studiach… Mieć dzisiejszy rozum, pieniądze i sprzęt, ale tamte lata. Niestety, strych to wehikuł czasu, ale nie ma mocy odjąć nam starości. Może nas tylko przenieść do innej epoki. Dobre i to… Na ścianie dyplom z kółka modelarskiego z siódmej klasy: może znajdą się tu jeszcze gdzieś samoloty z „Małego modelarza”.

Skarby dzieciństwa

Boże drogi! W szparę w belce tkwi wbity nóż ze srebrną rączką. Szukaliśmy go przed laty całą rodziną pewnie z miesiąc – bezskutecznie. Nie będzie już teraz potrzebny, ale jakże nas ucieszyło jego znalezienie. Mama otwierała nim zawsze kompoty w wekach. Zaraz, gdzieś to może jeszcze te kompoty stoją na regale. O, mają już ze dwadzieścia lat. Pół soku się ulotniło, widać tylko poczerniałe śliwki. Na najniższej półce regału leży stara, tekturowa walizka. Dostałem ją od mamy na pierwsze kolonie, to był chyba sześćdziesiąty piąty albo szósty rok. Potem na obozy harcerskie musiałem mieć już plecak. Teraz ze wzruszeniem otwieram obluzowane wieko. W środku jakieś papiery, zetlała maska do nurkowania, klosz od lampy naftowej, buteleczki po perfumach – skarby dzieciństwa.

W rogu pod okienkiem wisi jeszcze kilka rzędów sznura do bielizny z klamerkami. Konopne włókna są pełne kurzu. Gdy szarpnąć sznurem, unoszą się białe kłęby. W smugach słonecznego światła, przeświecającego przez szpary w deskach poddasza, kurz tworzy olśniewające wzory i przekroje. A pod samą ścianą na drewnianych klamerkach przypięty i chyba zapomniany szlafrok z różowego pluszu. Kiedyś mama przywiozła go z wypadu do NRD. Och, były to czasy… Widać jeszcze wiązankę jakichś poskręcanych z suchości ziół, pewnie mięta. Cały zapach skrzętnie się ulotnił. A w płóciennym worku, może poszewce po starej poduszce, szeleszczący kwiat lipy. Dziadek zrywał je podczas spacerów na plantach z nisko rosnących gałęzi. Kiedyś robiło się z tego przez całe lato i jesień świetną herbatę, ale kto by to teraz chciał pić.

Belki, tiule pajęczyn i sowy

Naszą uwagę przyciągają teraz potężne z grubsza obrobione belki wiązania dachowego. Dach jest mansardowy, łamany. Co parę metrów owalne okienko, tzw. wole oko. Za zakurzonymi szybami widać gniazda gołębi i jaskółek. Widać też sąsiednie dachy z plątaniną anten, kabli, kominów i ławeczek dla kominiarzy. A poniżej już nowoczesny billboard, zasłaniający pół ulicy. Lepiej wrócić na strych. Belki są imponujące. Wszystkie równe, zdrowe – choć mają już ponad sto lat, tworzą idealny szereg; ale zarazem każda jest inna. Sęki układają się fantazyjnie. Łączenia belek, dopasowane do siebie w skomplikowanych zamkach, są unieruchomione przy pomocy drewnianych kołków. Wbite mocno, przez ponad wiek ani drgnęły, zapewniając elastyczne, odporne na wstrząsy i wiatry łącza dachowej więźby. Tiule pajęczyn lekko falują od gorącego powietrza. Nie daj Boże, żeby ktoś zaprószył tu ogień: nic by się nie uratowało z pożaru. Na belce stoi podstawka z naczyniem na naftę od lamy naftowej. Nie wiem, czy ktoś miał kiedyś odwagę ją zapalać, wśród tych suchych szpargałów i drewna.

Przypomniał mi się strych mojego kościoła. Belki potężne i zdrowe, pachnące ciągle żywicą, która po dwustu latach wciąż potrafi wypływać kroplami i ściekać w upalne dni po belce. Gdzieś wysoko, w zwieńczeniu dachu, siedzą dwie sowy, płomykówki. Przelatują wieczorami i nocami przez otwarte okienka na wieży, na wiosnę wysiadują jaja i mają kilka młodych piskląt. To jedyni mieszkańcy strychu, bo jak są sowy, nie ma myszy. Podczas silnego wiatru słychać, jak belki jęczą i uginają się pod naporem wichury. Dachówka klekoce o siebie, wiatr gwiżdże gdzieś na przewodzie piorunochronu. Dach jest potężny, jak żagiel dużego żaglowca, ale dzielnie opiera się naporowi podmuchów. Tak to właśnie zostało elastycznie pomyślane i zrobione, żeby nic nie pękło od nadmiernej sztywności.

Nieznane królestwo

Pamiętam też, jak kiedyś zebrałem się na odwagę i poszedłem na czubek wieży. To dopiero konstrukcja. Wzniesiona 30 metrów ponad poziomem placu kościelnego musi utrzymać potężny hełm wieży, zwieńczony ciężkim, kutym z żelaza krzyżem. Wszystko wspiera się na ośmiu belkach. Są zakotwione w grubym na półtora metra murze wieży, potem wznoszą się pionowo, związane poprzecznymi belkami, przechodzą przez daszek i w postaci ośmiu kolumn, obitych cynkową blachą podpierają cebulowaty hełm. Razem to będzie jakieś osiem, dziesięć metrów konstrukcji, z czego połowa kryje się na strychu. Ludzie z dołu widzą tylko wieżyczkę zwieńczoną kopułką i iglicą z krzyżem, nie zastanawiają się, że to wszystko stoi. To właśnie strych kryje w sobie tajemnicę, że wieżyczka się nie przewróci.

Pod dachówkami czy blachą, za drzwiami na najwyższym podeście schodów, zaczyna się nieznane królestwo. Wszystkie strychy kryją w sobie jakieś tajemnice, większe i mniejsze. Warto o tym pomyśleć, gdy będziemy z zewnątrz podziwiać strome dachy i wieże. A na swój własny strych trzeba będzie jeszcze kiedyś przyjść specjalnie z odkurzaczem i dobrać się do szafonierki, przejrzeć wszystkie szuflady, pudła, regały. A dziś – żeby tylko znaleźć to zaświadczenie…

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki