Był rok 1936. Jeszcze w sobotę szalała śnieżyca, ale w niedzielę odpustowe Gniezno słońcem witało trzydzieści tysięcy pielgrzymów, ciągnących tu z całej okolicy. Lokalna prasa pisała: „Na wszystkich szosach wiodących do Gniezna oczom przejeżdżających przedstawiał się ten sam wzruszający, a jakże podniosły widok. Za krzyżem i postępującym w pierwszym szeregu duszpasterzem kroczyły różne bractwa kościelne, nieraz z feretronami, a za niemi roje rozmodlonego ludu, z pieśnią na ustach. I szły te rozmodlone tłumy z dalekich nieraz stron, aby przez udział w uroczystościach świętowojciechowych dać wyraz swemu głębokiemu przywiązaniu do wiary ojców naszych”.
Szli się pokłonić św. Wojciechowi – bez wątpienia. Ale szli również zobaczyć dziw nad dziwami albo przynajmniej dzieło niezwykłe, choć ludzką ręką uczynione. Oto prastara katedra, górująca nad miastem i okolicą rozbłysnąć miała szczególnym światłem setek żarówek, umieszczonych na jej dachu, na kopułach wież, ba – nawet na samych krzyżach!
To do niego podobne!
Franciszek Sobański przeprowadził się do Gniezna dwa lata wcześniej, w 1934 r. Wcześniej fachu uczył się od swojego ojca, dekarza w Borku nieopodal Gostynia. I ciągnęło go do pracy, nie tylko na dachy, ale coraz wyżej – na kościelne wieże. Kościołów w okolicach Gostynia szybko zabrakło, Franciszek zdecydował się więc przenieść tam, gdzie o brak pracy nie musiał się martwić. W ten sposób osiedlił się w Gnieźnie.
– Tata nie miał łatwego życia. W szkole uczono go jeszcze po niemiecku i on zawsze do tej niemieckiej dyscypliny wracał. Zawsze nam mówił, że każdy Polak powinien być wychowany choć trochę w niemieckim porządku – wspomina Barbara Nowak, córka Franciszka. – Sam był punktualny, pracowity, chłonny wiedzy i miał tysiące zaskakujących pomysłów. Większość z nich pozostała jedynie na etapie projektów, nigdy nie zostały zrealizowane. Ale skąd się wziął pomysł podświetlenia katedry? Nie wiem. Czy sam zaproponował to komuś w pałacu arcybiskupim? Nie był elektrykiem. Ale to było do niego podobne. Zresztą dopiero zaczynał prowadzić warsztat w Gnieźnie, taka iluminacja była dla niego świetną reklamą.
Z linami na krzyż
Wbrew krążącym wówczas po mieście plotkom o astronomicznym wynagrodzeniu, jakie miał otrzymać od kard. Hlonda, Franciszek pracował zupełnie za darmo – dziś powiedzielibyśmy, że dla mocnego punktu w swoim CV. Żarówki wkręcić trzeba było w zamontowany stelaż nie tylko na całej długości kalenicy – około siedemdziesięciu metrów – i na narożach dachu, ale również na łukach wieżowych i na krzyżach. A to oznaczało ni mniej, ni więcej, ale że trzeba się tam wspiąć, na dodatek z nielekkim sprzętem. Już samo mocowanie żarówek na kalenicy było nie lada wyzwaniem, ale mistrzostwem wykazał się Franciszek Sobański, planując oświetlenie krzyży na wieży. Na wieżę prowadzą schody, ale przecież to dopiero połowa drogi. Dalej wyjść trzeba było na zewnątrz, wspiąć się około dwudziestu metrów po miedzianym pokryciu kopuły, a wreszcie wspiąć się na sam krzyż. „Do takiego zadania potrzeba było prawdziwego mistrza – opisywała wyczyn ówczesna prasa. – Pan Sobański, mając do pomocy swoich dwóch pracowników, Franciszka i Leona Maciejewskich, posługiwał się w umiejętny nader sposób linami, zdobywając za każdym razem po kilka metrów wysokości. W pierwszym dniu silny wiatr przeszkadzał odważnym pracownikom, którzy mimo to, przywiązani linami, czuli się u góry bardzo dobrze. W ciągu pięciu godzin do krzyża, liczącego dwa metry osiemdziesiąt centymetrów wysokości i metr osiemdziesiąt rozpiętości, wmontowano wykonaną w elektrowni miejskiej ramę i wkręcono w nią czterdzieści siedem żarówek. Przy dobrym, czystym powietrzu oświetlone krzyże miały być widoczne w promieniu około trzydziestu kilometrów”.
Wszechmoc Artysty
Oprócz pana Sobańskiego i jego pomocników jeszcze reporter „Ilustracji Polskiej” zdecydował się wówczas wejść na sam krzyż katedralny. Opięty linami wszedł najwyższym okienkiem na gzyms, dalej jak kot skradał się do sznurkowej drabinki, następnie krok po kroku, piętnaście metrów w górę po drabince, która gwałtownie plątała mu się pod nogami. Stanął wreszcie na samym szczycie katedry, podziwiając gmach seminarium, kopułę kolegiaty w Trzemesznie, nawet pobenedyktyński klasztor w Mogilnie i komin cukrowni w Janikowie. „Żal opuścić orle gniazdo – pisał później w swojej relacji – gdzie powietrze tak czyste, tak zdrowe, gdzie człowiek tak głęboko przeżywa wielkość i wszechmoc Boskiego Artysty, co stworzył harmonijny piękny świat”.
Prawie jak w Nowym Jorku
Po wyczynie Franciszka Sobańskiego nie pozostałby pewnie żaden ślad (jak ślad nie pozostał po informacji, jak usuwano owo oświetlenie, co musiało być przedsięwzięciem równie karkołomnym!), gdyby nie to, że miał on jeszcze drugą obok kościelnych dachów pasję: fotografowanie. Kiedy szedł do pracy, zabierał ze sobą aparat fotograficzny i robił zdjęcia Gniezna i okolicznych wsi z takiej perspektywy, z jakiej nikt poza dekarzami nie mógł ich wówczas oglądać. Nie chwalił się nimi specjalne, po prostu były – również te wykonane w 1936 r. podczas pracy na dachu katedry. Kiedy się na nie patrzy, trudno powstrzymać skojarzenia ze słynną fotografią na budowie nowojorskiego Rockefeller Center, tą z robotnikami jedzącymi lunch 256 metrów nad ziemią – fotografią tylko cztery lata starszą od zdjęć Franciszka Sobańskiego. Jego córki znalazły zdjęcia schowane w szufladzie biurka ojca. – Ocalało ich mnóstwo. Nie zawsze potrafimy je zidentyfikować, nie wiemy, gdzie zostały zrobione. Tato wywoływał je w mieszkaniu, miał tu ciemnię, powiększalnik. Oprócz oświetlonej katedry w tym samym roku zrobione było zdjęcie oświetlonego przez tatę pałacu prymasowskiego – mówi Barbara Nowak.
Nie ma niemożliwego
Zaledwie trzy lata później, kiedy wybuchła wojna, Franciszek Sobański stracił swój zakład dekarski. – Zabrali mu go Niemcy, ale ponieważ tata bardzo dobrze mówił po niemiecku i potrafił nawet pisać gotykiem, uznali, że jest z pochodzenia Niemcem i pozwolili mu pracować – mówi Barbara Nowak. – Zdobywał nawet u nich pochwały. Nie wiedzieli, że kiedy kładł dach na obozie jenieckim dla angielskich lotników, nawiązał z nimi kontakt i nie tylko pomagał im zdobywać żywność, ale również ułatwiał konspirację. Nie wiem dokładnie, na czym to polegało, tata bał się o rodzinę. Ale musiało to być ważne, skoro już po wojnie dostał specjalne podziękowanie z brytyjskiej ambasady.
A po wojnie? Po wojnie najpierw niełatwo było odzyskać warsztat, a potem niełatwo go prowadzić. Władza komunistyczna nalegała, żeby Sobański porzucił zajmowanie się kościelnymi dachami na rzecz bardziej zgodnych z socjalistyczną myślą. Kiedy odmówił, a na dodatek nie zapisał się do partii, kolejnymi podatkami stopniowo doprowadzili do tego, że sam zrezygnował. Pozostały po nim niezwykłe zdjęcia i pamięć o człowieku, którego wyobraźni nie ograniczało żadne „niemożliwe”.