Wizerunki zmarłych towarzyszą nam od dawna.
Fajum i sarmaci
Pod koniec XIX w. słynna stała się odnaleziona w Egipcie, w pobliżu Fajum grupa około 700 portretów, składanych do grobu wraz z zabalsamowanymi zwłokami. Najstarsze z nich datowane są na I wiek i z najdrobniejszymi szczegółami przedstawiają urodę modeli.
Znane są również sarmackie portrety trumienne. Największe ich zbiory znajdują się w muzeach w Międzyrzeczu i w Gnieźnie. Malowano je na drewnie lub blasze i umieszczano na trumnie, by zmarły mógł w ten sposób „brać udział” we własnym pogrzebie.
Oba typy dawnych portretów – choć przedstawiają ludzi zmarłych – ukazują ich jeszcze za życia. Niektórzy badacze sarmackich portretów próbują wprawdzie odróżniać portretowanych za życia od malowanych po śmierci: ci pierwsi mają mieć w źrenicy jasny błysk. Jest to jednak tylko trudna do udowodnienia hipoteza. Nadal na obrazach widzimy ludzi żywych.
Dagerotypia
Najstarszy typ fotografii, tak zwana dagerotypia, pojawił się w 1839 r. Wizerunek odbijany był nie na kliszy i papierze, ale na metalowej płytce. Dagerotyp był niemożliwy do skopiowania i unikalny, a co za tym idzie, również kosztowny. Zdjęcia rodzinne wykonywano zatem rzadko i przy szczególnych okazjach.
Tymczasem w XIX w. śmiertelność dzieci była niezwykle wysoka, wielkie żniwo zbierała zwłaszcza ospa i gruźlica. Trudno się dziwić ludziom, którzy zwyczajnie nie zdążyli sfotografować najbliższych za życia, że robili to w ostatnim możliwym momencie, a więc po śmierci. W ten sposób narodził się typ fotografii pośmiertnej, post mortem.
Tradycja pośmiertnych portretów nie była zresztą nowa – w Stanach Zjednoczonych przed wynalezieniem dagerotypii do umierających wzywano rysownika, by naszkicował po raz ostatni jego twarz. Zdarzało się również, że rysowano człowieka już po jego śmierci, przed pogrzebem. Fotografia była po prostu tańsza.
Z krzyżem i świętym
Fotografie pośmiertne szybko stały się integralną częścią kultury XIX w. W kolekcjach zobaczyć można zdjęcia dorosłych i dzieci dotykających czy wręcz przytulających się do osoby zmarłej, często upozowanej tak, by wyglądała na żywą. W pierwszym okresie na dagerotypach nie widać trumien. Zmarłym fotografowano twarze lub całe sylwetki, ale tak, by wyglądali na żywych. Często ciało ułożone jest na kanapie albo w łóżeczku, z ulubioną zabawką albo książką. Ubierano je w codzienne stroje, różowiono policzki, by wyglądało na żywe, czasem na zamkniętych powiekach malowano źrenice.
Do mitów raczej zaliczyć trzeba opowieści o specjalnych konstrukcjach, które podtrzymywać miały ciała zmarłych w pozycji stojącej. Konstrukcje takie istniały, ale służyć miały żywym. Czas naświetlania w dagerotypii wynosił nawet do 30 minut – trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek wytrwał tyle czasu bez ruchu. Czasem właśnie po tym rozpoznać można, kto jest martwy: to ten, kto na dagerotypie wyszedł najwyraźniej… Innymi znakami, po których rozpoznaje się wczesne fotografie post mortem są obecne na nich kwiaty, krzyż, ołtarzyk lub święte figury.
W trumnie i szpitalu
Późniejsze fotografie pośmiertne rozpoznać już łatwiej: zmarli fotografowani są w otwartych trumnach, bogato zdobionych kwiatami. Im nowsze zdjęcie, tym więcej osób pojawia się wokół. Na początku XX w. przy trumnie zmarłego fotografowały się już całe rodziny, obecne na pogrzebie. Takie zdjęcia bez trudu znajdziemy jeszcze zapewne w starych, rodzinnych albumach.
A fotografia post mortem wraca. W przestrzeni najbardziej delikatnej: przy śmierci dzieci, które urodziły się martwe lub zmarły zaraz po urodzeniu. Subtelne, czarno-białe, z niemowlętami przytulanymi przez rodziców, pojawiły się najpierw w Stanach Zjednoczonych dzięki fundacji „Now I Lay Me Down To Sleep”. W Polsce mówi o nich m.in. Stowarzyszenie Rodziców po Poronieniu.
Ci, których śmierć dziecka nie dotknęła, mówią: takie zdjęcie to koszmar zatrzymany w czasie. Rodzice zmarłych dzieci cieszą się, że mogą mieć przynajmniej to: dowód, że dziecko i miłość wydarzyły się naprawdę. Jedyną pamiątkę. I motywację do modlitwy za człowieka, który zdążył mieć tylko jedno, jedyne zdjęcie.