Siostra jako pierwsza poinformowała ks. Piotra o chorobie. Jak zareagował na tę wiadomość?
– Jak każdy normalny człowiek. To było dla niego zaskoczenie i szok. Musiałam powiedzieć mu prawdę. Gdy usłyszał diagnozę, a było to 2 stycznia 2013 r., przez chwilę się nie odzywał. Trwaliśmy w tym milczeniu, a mnie zaczęły napływać do oczu łzy. Spojrzałam na niego i zobaczyłam, że on także płacze. Popłynęły łzy, ale to nie była rozpacz. Raczej zaskoczenie i niepewność. Szybko się opanował i zapytał bardzo konkretnie: co dalej? Przedstawiłam mu w skrócie plan działania: najpierw operacja, potem sześć cykli chemioterapii, z odstępem co miesiąc. Czułam, że muszę powiedzieć mu coś jeszcze. To wtedy padły słowa, do których Piotr często wracał: „Pan Bóg cię bardzo kocha, wyjątkową miłością. Ma w stosunku do ciebie wielki plan”.
Jakim był pacjentem?
– Zawsze odnosiłam wrażenie, że o swoich dolegliwościach mówił z prostotą dziecka, bez wyolbrzymiania, bez zwracania uwagi na siebie, ale też bez zakłamywania rzeczywistości. Tak po prostu: dzisiaj czuję się źle, albo dzisiaj czuję się całkiem nieźle. Prawdą jest, że cierpiał bardzo, miał potworne nudności i bóle brzucha. Ale sposób, w jaki to przeżywał był naprawdę heroiczny. Po pierwszym cyklu chemioterapii zadzwonił do mnie dopiero późnym wieczorem, mówiąc mi, że wymiotuje już krwią i to go trochę niepokoi. Na pytanie, dlaczego tak długo czekał, odpowiedział, że nie chciał sprawiać kłopotu, i że przecież to normalne po chemii. Ale taki był. Przez cały czas trwania choroby. Tzn. nie chciał, aby zbytnio koncentrować się na jego dolegliwościach, wszystko znosił z niespotykaną cierpliwością. Prostota i pokora, z jaką to wszystko znosił w pewien sposób mnie zachwycały.
Miał jednak zapewne moment walki wewnętrznej, by powiedzieć Bogu swoje „tak”?
– Jak każdy miał lepsze i gorsze dni. Początkowo, gdy już przyjął i zaakceptował fakt, że czeka go operacja, a potem długie, wielomiesięczne leczenie, znosił to z dużą cierpliwością. Przygotowywał się do święceń diakonatu i miałam wrażenie, że to zdominowało jego życie. Pogodził się z tym, że jest chory, że musi przyjmować chemię. Nie robił z tego jakiejś wielkiej sprawy. Jednak gdy w październiku pojawiły się pierwsze niepokojące objawy, że choroba przyspieszyła, zadzwonił do mnie i wyczułam smutek w jego głosie. Długo rozmawialiśmy. Nawet nie próbowałam go „tanio” pocieszać, że jakoś to będzie. W pewnym sensie stawiałam mu duchowe wymagania, a właściwie to Jezus przeze mnie. Już się dobrze znaliśmy. Pamiętam, że powiedziałam mu wtedy, że to cierpienie, nie tylko fizyczne, ale psychiczne i duchowe, jest znakiem, że Pan Jezus chce go mieć bliżej przy sobie. Że to jest zaproszenie do głębszej relacji z Nim.
Rozmawialiście o śmierci?
– Tak, miałam bardzo silne wewnętrzne przekonanie, że muszę rozmawiać z nim o niebie, o świętych, o tym, jak nasze życie będzie wyglądać w domu Ojca. Rozmawialiśmy o różnych drogach do świętości, o tym, jak dobry Bóg działa przedziwne cuda w naszym życiu. I zawsze niezmiennie na do widzenia żegnałam go słowami: „Myśl o niebie…”.
Czy to oznacza, że leczenie zostało zaniechane?
– Oczywiście szukaliśmy ludzkich, medycznych rozwiązań. Ważnym momentem w przeżywaniu choroby był pobyt Piotra w Gdańsku, w Klinice Onkologii. To było na pół roku przed śmiercią. Myślę, że to wtedy z całą mocą dotarło do niego, że kres jego życia zbliża się szybkimi krokami. Zadzwonił do mnie z prośbą o radę, czy ma zdecydować się na leczenie eksperymentalne, czy ma wrócić do Płocka. Gdy powiedziałam mu, że to leczenie być może wydłuży mu jedynie życie, ale nie przyniesie zdrowia w słuchawce zapanowała cisza. Niewiele myśląc, powiedziałam mu, żeby się nie bał, bo wiem, że jest już gotowy na niebo. I wtedy usłyszałam szloch: „Siostro przepraszam, ale nie mogę rozmawiać. Odezwę się”. I się rozłączył. Tego samego dnia, po kilku godzinach, otrzymałam SMS-a: „Siostro zapewniam, że teraz myślę dużo o niebie i daje mi to dużo radości ;)”.
Wielu świadczy o jego radosnym usposobieniu.
– To prawda. Źródłem tej radości był dla Niego Bóg, Ojciec. Pamiętam ujmującą radość, z jaką przyjmował święcenia kapłańskie. Powiedział mi, że jest szczęśliwy jak nigdy dotąd. Potem często z właściwym sobie zachwytem dziecka powtarzał: „Siostro, Pan Bóg jest tak dobry. Wystarczy Mu się całkowicie powierzyć, oddać i zaufać Mu, a spełni wszystkie nasze pragnienia. To niesamowite!”. Piotruś często w naszych rozmowach powtarzał, że cieszy się każdym dniem kapłaństwa i każdą chwilą życia, jaką Pan Bóg mu przygotował i jaka mu została. I tak rzeczywiście było. Do końca pozostał skromnym, prostym, pokornym i szczerym dzieckiem, dzieckiem Bożym…Tak zapisał się w mojej pamięci. Poczytuję sobie za ogromną łaskę, że dane mi było go poznać i towarzyszyć mu w drodze do domu Ojca.