Wieś Markowa, w której oboje się urodzili i mieszkali przez całe swoje życie, leży w województwie podkarpackim, dziesięć kilometrów od Łańcuta. Przed II wojną światową była to jedna z największych wiosek w Polsce − zamieszkiwało ją prawie 4,5 tys. osób. Zarówno miejscowość ta, jak i jej okolice były terenem dużych wpływów ruchu ludowego, ale i wielu inicjatyw społecznych i kulturalnych. Od początku XX w. w Markowej działały m.in. kasa pożyczkowa, straż pożarna, dwa teatry, orkiestra, a w latach międzywojennych powstała spółdzielnia mleczarska i pierwsza w Polsce spółdzielnia zdrowia. Wieś w krótkim czasie zasłynęła zresztą na cały kraj z doskonale rozwiniętej spółdzielczości. Redagowano tutaj również ogólnopolski miesięcznik „Kobieta wiejska”.
Ważną rolę w życiu wsi odgrywał także kościół parafialny, jej mieszkańcy byli bowiem bardzo religijni. W pierwszych latach XX w. markowianie wznieśli piękną, nową świątynię, a ich największym autorytetem był wówczas (w latach 1901−1935) proboszcz, ks. Władysław Tryczyński, wielki patriota i społecznik, a później jego następca, ks. Ewaryst Dębicki. To ich zasługą była formacja religijna mieszkańców wsi, która podczas wojny zaowocowała bohaterskimi postawami, w tym szczególną postawą rodziny Ulmów.
Człowiek z pasją
Józef Ulma urodził się w 1900 r. Ten wszechstronny chłopak, mimo że pochodził z ubogiej rodziny, z wielkim zaangażowaniem rozwijał swoje talenty. Ukończył szkołę rolniczą w Pilźnie, a jedną z jego wielu pasji stała się mało popularna jeszcze wówczas uprawa warzyw i owoców oraz szkółkarstwo. Józef bardzo chętnie dzielił się zresztą z mieszkańcami wsi swoją wiedzą na temat ogrodnictwa, ucząc także młodzież w tamtejszej szkole. Założył w Markowej pierwszą szkółkę drzew owocowych i pierwsze sady. Mieszkańcy wspominają, że kiedy idąc przez wioskę, zobaczył krzywo rosnącą jabłoń, zaraz proponował gospodarzowi jej darmowe przycięcie. Organizował również konkursy ogrodnicze i hodowlane. Budował też według własnych projektów ule, zgłębiając technologię pszczelarstwa. Zajmował się także hodowlą jedwabników, a sadzone przez niego drzewa morwowe rosną do dziś. W 1933 r. na Powiatowej Wystawie Rolniczej w Przeworsku doceniono jego pasje, nagradzając go „za pomysłowe ule i narzędzia pszczelarskie własnej konstrukcji” oraz „za wzorową hodowlę jedwabników i wykresy ich życia”. Przez pewien czas Józef był także kierownikiem spółdzielni mleczarskiej. Angażował się nie tylko w spółdzielczość, ale wcześniej w działające wówczas organizacje młodzieżowe.
Zajmował się również introligatorstwem, sam skonstruował maszynę do oprawiania książek, podobnie zresztą jak radio i niewielką elektrownię wiatrową, dzięki której jako pierwszy we wsi oświetlał swój dom energią elektryczną. Swoją wiedzę czerpał z książek i czasopism, m.in. z „Wiedzy i Życia”, którą prenumerował. Do dziś zachowała się jedynie część jego bogatego księgozbioru, a wśród nich pozycje pt. O drenowaniu, Wykorzystanie wiatru w gospodarce czy Radiotechnika dla wszystkich. Największą pasją Józefa było jednak fotografowanie. Najprawdopodobniej sam złożył aparat fotograficzny, a później, używając już fabrycznego, wykonał tysiące zdjęć. Dokumentował życie wsi i fotografował na zamówienie. Ale przede wszystkim utrwalał codzienne szczęście swojej rodziny. W 1935 r. ożenił się bowiem z młodszą o dwanaście lat Wiktorią Niemczak.
Miłość nie kalkuluje
Wiktoria i Józef, choć mieszkali kilka domów od siebie, poznali się na zebraniu miejscowego koła Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici”. Wiktoria pobierała kursy na Uniwersytecie Ludowym w sąsiedniej Gaci, angażowała się też w prace zespołu teatralnego. Mimo różnicy wieku zdecydowała się wyjść za mąż za zdolnego i znanego we wsi gospodarza, niestety ubogiego, jeśli chodzi o posiadane grunty. Józef otrzymał bowiem od rodziców tylko hektar roli. Ich historia jest jednak dowodem na to, że miłość nie kalkuluje. Nie szuka też tylko własnego szczęścia, ale otwiera się z zaufaniem na nowe życie. Mimo że nie mieli majątku, by zabezpieczyć materialnie rodzące się im dzieci, z zaufaniem Bogu powiększali rodzinę. Na świat przychodziły kolejne pociechy: Stasia (1936), Basia (1937), Władzio (1938), Franuś (1940), Antoś (1941) i Marysia (1942). Z przekazów rodzinnych wiemy, że rodzina nie tylko regularnie chodziła do kościoła, ale i na co dzień żyła wiarą. W jednym ze świadectw czytamy, że „Józef klęczał i modlił się przed snem”. Zachował się też egzemplarz ich Pisma Świętego, w którym najprawdopodobniej to oni podkreślili jakże wymowny dla ich losów fragment o miłosiernym Samarytaninie.
Przeszkodziła im wojna
Ulmowie wybudowali na skraju wsi mały domek. Wkrótce otaczał go ogród pełen drzew owocowych i kwiatów. Józef ciężko pracował, ale i tak niewielkie gospodarstwo przynosiło skromne dochody. Dorabiał więc fotografowaniem i prowadzeniem szkółki drzew owocowych. Małżonkowie zdawali sobie jednak sprawę, że do utrzymania licznej rodziny potrzebny jest większy areał ziemi. Nie można jej było kupić w Markowej, postanowili więc sprzedać swoją i po dołożeniu niewielkich oszczędności nabyli 5 ha żyznej ziemi we wsi Wojsławice koło leżącego nad Bugiem miasta Sokal (obecnie Ukraina). W przeprowadzce przeszkodził im jednak wybuch wojny. Józef został powołany do wojska i walczył w kampanii wrześniowej.
Kiedy wojska niemieckie wkroczyły do Markowej, na okupowanym terenie zorganizowano policję niemiecką. Kontrolę nad wsią sprawował posterunek w Łańcucie, którego szefem był porucznik Eilert Dieken. Dobrze zorganizowana wieś z ładną zabudową, zamieszkana w większości przez rodziny noszące niemieckie nazwiska, które od pokoleń niechętnie przyjmowały w swoje grono osoby spoza Markowej, znalazła się w kręgu zainteresowań Instytutu Niemieckiej Pracy na Wschodzie. Jego pracownicy orzekli, że miejscowa ludność zdatna jest do zregermanizowania. Przysyłani agitatorzy niemieccy namawiający do podpisywania volkslisty nie osiągnęli jednak żadnych sukcesów. Niemcom nie udało się przekonać Polaków z Markowej do zmiany obywatelstwa.
Ośmiu Żydów na strychu
W 1939 r. na całym Podkarpaciu mieszkało co najmniej 120 tys. Żydów, głównie w miastach. W Markowej żyło prawie 30 rodzin żydowskich, w sumie ok. 120 osób. W tej wsi Polacy i Żydzi mieli ze sobą dobre relacje. W 1942 r. Żydzi z Markowej zostali w części deportowani do obozów pracy, a pozostali byli stopniowo mordowani. Wiktoria i Józef wielokrotnie widzieli, jak kilkaset metrów od ich domu, na byłym grzebowisku padłych zwierząt, Niemcy rozstrzeliwali Żydów. Postanowili więc wesprzeć tych, których znali. Najpierw Józef pomógł jednej z rodzin zbudować w podmarkowskich jarach ziemiankę. Ukrywający się w niej Żydzi zostali jednak wytropieni przez Niemców i zabici. Ulmowie mając świadomość, że tylko ukrywanie Żydów w domach da im szansę na przeżycie, najprawdopodobniej jesienią 1942 r. przyjęli pod swój dach Laykę Goldman i jej siostrę Gołdę oraz córeczkę jednej z nich. Mieszkały one w sąsiedztwie rodzinnego domu Józefa. Uczynili to, mimo że zdawali sobie sprawę z zagrożenia. Od pewnego czasu we wsi były bowiem porozwieszane obwieszczenia niemieckich władz, w których informowano, że każda, nawet najmniejsza pomoc udzielana Żydom będzie karana śmiercią.
Dom Ulmów był bardzo mały, kobiety zamieszkały więc na strychu, a razem z nimi inna żydowska rodzina z Łańcuta o nazwisku Szall – ojciec i jego czterech dorosłych synów, których Józef znał jeszcze z czasów przedwojennych. Wcześniej Szallowie schronili się za wynagrodzeniem u jednego z posterunkowych policji w Łańcucie, Włodzimierza Lesia. Kiedy ten zorientował się, że Niemcy za pomoc Żydom wymierzają karę śmierci, kazał im się wynieść.
Chociaż dom Wiktorii i Józefa stał w oddaleniu od innych zabudowań, trudno było im ukryć fakt przebywania w nim ośmiu Żydów. Nie ma jednak pewności, kto powiadomił o tym Niemców. Dzięki odnalezionym, choć niepełnym dokumentom Polskiego Państwa Podziemnego, można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że był to Włodzimierz Leś, którego Szallowie nachodzili, domagając się od niego zwrotu swojego majątku.
Mordercza misja
Wiosną 1944 r., a dokładnie w nocy z 23 na 24 marca, niemiecka żandarmeria w Łańcucie rozkazała przyjechać pod swój budynek czterem woźnicom z okolicznych miejscowości. Na ich furmanki wsiadło pięciu żandarmów i kilku (czterech lub sześciu) funkcjonariuszy tzw. granatowej policji, którą Niemcy utworzyli, rekrutując do niej Polaków. Jednym z nich był Włodzimierz Leś. Jeszcze przed świtem furmanki dotarły do Markowej. Niemcy wraz z policjantami udali się do domu Ulmów. Najpierw na strychu rozstrzelali wszystkich ukrywających się tam Żydów, a następnie przed budynek wyprowadzili Józefa i Wiktorię, na których również dokonali egzekucji. Dowódcą grupy przybyłej z morderczą misją był Eilert Dieken, a jednym z jej członków pochodzący z Czechosłowacji Joseph Kokott. To dzięki aktom z jego procesu udało się ustalić przebieg zbrodni. Dowiadujemy się z nich, że w trakcie rozstrzeliwania Wiktoria zaczęła rodzić swoje siódme dziecko. Była bowiem w dziwiątym miesiącu ciąży. Wszystko to działo się wśród rozpaczliwych krzyków pozostałych dzieci, z których najstarsze miało osiem, a najmłodsze niespełna dwa lata. Żandarmi zaczęli się zastanawiać, co z nimi począć. W końcu Dieken zadecydował o tym, aby je wszystkie zastrzelić.
Bohaterstwo markowian
Kiedy egzekucja dobiegała końca, na rozkaz Niemców na posesję Ulmów przybył ówczesny sołtys Markowej wraz z kilkoma mężczyznami ze wsi. Zmuszono ich do pogrzebania ciał, a wcześniej wykopania w tym celu dużych dołów przy domu. Niemcy zaś przystąpili do rabunku. Nakazali Polakom przeszukanie zamordowanych Żydów i zajęli się plądrowaniem dobytku Ulmów. Zrozpaczony sołtys zapytał ich, dlaczego zabili także dzieci. W odpowiedzi usłyszał przerażającą odpowiedź, że uczynili to dla dobra mieszkańców Markowej, żeby gromada nie miała z nimi kłopotu.
Po masakrze na Ulmach strach sparaliżował wieś, a szczególnie te rodziny, które również ukrywały Żydów. Wykazały się one jednak wielkim bohaterstwem, bowiem nadal w pięciu markowskich domach funkcjonowały kryjówki. Przebywało w nich 20 Żydów, którzy przeżyli okupację. Zaledwie bowiem 90 dni po zamordowaniu Ulmów do Markowej weszła Armia Czerwona. Dla ukrywanych Żydów był to długo oczekiwany dzień wolności.
W styczniu 1945 r. ciała Ulmów zostały przeniesione na cmentarz w Markowej. Ekshumowano także szczątki zamordowanych Żydów. Większości ich oprawców nigdy nie dosięgła sprawiedliwość. Eilert Dieken, rozpoznany w RFN w latach 60., zmarł, zanim postawiono go przed sądem. Jedynie Josepha Kokotta sąd w Rzeszowie skazał w 1958 r. na karę śmierci, którą ostatecznie zamieniono na dożywocie. Zmarł w polskim więzieniu w 1980 r. Natomiast na Włodzimierzu Lesiu wyrok śmierci wykonali w Łańcucie jeszcze we wrześniu 1944 r. żołnierze Armii Krajowej.
Po prostu miłość bliźniego
Sprawą zbrodni na Ulmach od lat zajmuje się dr Mateusz Szpytma z krakowskiego Instytutu Pamięci Narodowej, pochodzący zresztą z Markowej. Badając ją, zastanawiał się między innymi, czy Ulmowie mogli przyjąć Żydów, licząc na wynagrodzenie. Szallowie nie mieli jednak przy sobie wielkiego majątku, bo powierzyli go wcześniej Lesiowi. Siostry Goldman, pochodzące ze stosunkowo bogatego jak na wiejskie warunki domu, prawdopodobnie miały ze sobą jakieś środki do życia, które zapewne przeznaczano na utrzymanie wszystkich domowników. Po rozstrzelaniu na piersiach Gołdy znaleziono pudełeczko ze złotymi precjozami, co świadczy o tym, że Józef nie żądał od niej zapłaty za ich ukrywanie. − Przyjmując Żydów, Ulmowie mogli liczyć na to, że dzięki wspólnej pracy kilku osób w sile wieku wszystkim będzie łatwiej przeżyć trudne wojenne dni. Wiadomo bowiem, że Józef razem z Żydami zajmował się garbowaniem skór, które sprzedawał w dużej ilości, uzyskując pieniądze na życie – zaznacza Mateusz Szpytma. Przyznaje jednak, że trudno określić wprost motywy, jakimi kierowali się Ulmowie, decydując się na ukrywanie Żydów w swoim domu. – Moim zdaniem była to zapewne miłość bliźniego i współczucie – podkreśla.
Dziesiątki tysięcy ocalonych
Kiedy w naszym kraju goiły się wojenne rany, komuniści rozpoczęli utrwalanie władzy ludowej. Na ich życzenie Polacy na długie lata stali się antysemitami. I taki też utrwalił się międzynarodowy stereotyp. Zapomniano przy tym o ofierze polskich rodzin, które masowo ukrywały w czasie okupacji prześladowanych przyjaciół, sąsiadów czy całkiem obcych ludzi pochodzenia żydowskiego. Za komuny nie badano relacji między Polakami a Żydami, nie zbierano świadectw, chociażby dotyczących ukrywania ofiar Holokaustu. Stąd szerokie są szacunki, ilu wyznawcom judaizmu udało się pomóc. Uważa się, że polskie, najczęściej katolickie rodziny, ocaliły od 30 do 100 tys. obywateli żydowskiego pochodzenia. W siatce pomocy mogło uczestniczyć od 500 tys. do nawet miliona Polaków. Nie ma w Europie narodu, który ocaliłby więcej Żydów.
Proces już w Watykanie
W Markowej pamięć o zamordowanych Żydach i o tych, którzy zaryzykowali życie, aby ich ratować, od lat 90. powoli powraca. Dzięki inicjatywie ks. Stanisława Lei zmarłego przed sześciu laty proboszcza tamtejszej parafii, rozpoczęto proces beatyfikacyjny rodziny Ulmów. Na etapie diecezjalnym zakończył się on w 2008 r., a jego akta zostały przekazane do diecezji pelplińskiej i włączone do akt dotyczących ogólnopolskiego etapu procesu beatyfikacyjnego drugiej grupy polskich męczenników II wojny światowej. Obecnie prowadzony jest on przez watykańską Kongregację do Spraw Kanonizacyjnych. Jak przyznał w obchodzoną w tym roku 70. rocznicę mordu na Ulmach abp Józef Michalik, rodzinę ta może nam pomóc w odpowiedzi na pytanie: „Czy nasza rodzina potrafi być dziś rodziną ofiarnego trudu, życzliwości do drugiego człowieka, takiej życzliwości, która łączy się z gotowością ofiarowania swojego czasu, zdolności i czasami nawet życia?”.
Mimo że do uznania rodziny Ulmów za błogosławionych nie jest potrzebny cud, to zarówno do kurii diecezji przemyskiej, jak i do parafii w Markowej napływają świadectwa o łaskach uzyskanych za ich wstawiennictwem. I to nie tylko z Polski, ale z różnych krajów świata.