Logo Przewdonik Katolicki

Drogi Julii

Monika Białkowska
Fot.

Kiedy myślimy o świętych związanych z archidiecezją gnieźnieńską, skojarzenia są dość proste: Wojciech i Radzym, bp Michał Kozal, ks. Kubski, ks. Skrzypczak, może jeszcze matka Karłowska…

O Julii Rodzińskiej pamięta niewielu. Trochę trudno się temu dziwić, bo Julia ani stąd nie pochodziła, ani tu nie umarła. Przez archidiecezję gnieźnieńską tylko przeszła, pozostawiając jednak swój ślad. Bardzo trwały ślad.

 

Z domu do klasztoru

Droga Julii – wtedy jeszcze Stanisławy Rodzińskiej – rozpoczęła się w Nawojowej niedaleko Nowego Sącza. Organistą był tam Michał Rodziński, ożeniony z Marianną Sekułą. Michał nie był jednak zwyczajnym organistą: miał zarówno talent, jak i wysokie kwalifikacje, a jego grę chwalił sam biskup. Choć trudno powiedzieć, czy aby na pewno były to pochwały, skoro skarżył się, że tak piękna muzyka rozprasza go na modlitwie.

W domu Michała i Marianny urodziło się pięcioro dzieci. Pierwszy był syn Julian, druga – córka Stanisława.

Cała rodzina mieszkała w organistówce niedaleko klasztoru Dominikanek. Bliskość ta i zajęcie ojca w naturalny sposób gwarantowały, że atmosfera domu przesiąknięta będzie religijnością i muzyką. Niestety czas sielanki miał się szybko skończyć. Marianna zaczęła chorować, wkrótce potem zachorował również Michał – reumatyzm coraz bardziej utrudniał mu pracę. Na leczenie Marianny trzeba było zaciągnąć hipotekę. Potem zmarła zaledwie roczna młodsza siostra Stanisławy, a po niej również matka, Marianna. Czwórka dzieci pod opieką chorego ojca często była głodna i zaniedbana, troszczyli się o nie obcy ludzie. Kiedy umarł Michał, dzieci rozdzielono. Chłopcy trafili pod opiekę rodziny, a dziewczynki: 10-letnia Stanisława i 4-letnia Julia, do pobliskiego klasztoru Sióstr Dominikanek.

 

Od „mamy” do Julii

Przełożoną klasztoru była wówczas s. Stanisława Leniart, która sama została jako sierota przygarnięta przez założycielkę Zgromadzenia Sióstr św. Dominika. Musiała być bardzo serdeczna dla przygarniętych dziewczynek, skoro mówiły do niej „mamo”. W przypadku małej Julii wydawało się to naturalne, bo mogła prawdziwej matki nie pamiętać, ale jeśli chodzi o Stanisławę, takie zwracanie się do zakonnicy musiało świadczyć o prawdziwym i wielkim oddaniu.

Pod opieką sióstr Stanisława ukończyła szkołę ludową. Nauczyła się również muzyki, haftu i prowadzenia domu. Następnie rozpoczęła naukę w Seminarium Nauczycielskim w Nowym Sączu – ale wówczas coraz natarczywiej powracała do niej myśl o życiu zakonnym. Myśl ta była tak silna, że nic nie mogło Stanisławy zatrzymać: ani rozpoczęta szkoła, ani odnoszone w niej sukcesy, ani nawet trwająca właśnie pierwsza wojna światowa. Dziewczyna rzuciła szkołę i wyjechała do Wielowsi, gdzie rozpoczęła postulat i przyjęła nowe imię: Maria Julia.

 

Mielżyn

Zgromadzenie wysłało Julię na powrót do szkoły. Świadectwo maturalne zdobyła już w Krakowie, w tamtejszym Seminarium Nauczycielskim. Następnie, w 1919 r. trafiła do Mielżyna koło Gniezna.

W Mielżynie klasztor dopiero powstawał – Julia była w grupie pierwszych sióstr, które miały zorganizować w nim nie tylko życie dla sióstr, ale przede wszystkim przyszły zakład dla sierot. Szybko okazało się, że sama będąc wychowaną w klasztorze sierotą, świetnie odnajduje się wśród dzieci, rozumie je i wiele potrafi dla nich zrobić. Do Mielżyna trafiły sieroty wojenne z Mińska Litewskiego. Siostra Julia roztaczała nad nimi swoją opiekę, jednocześnie zdobywając dla domu niezbędne fundusze, organizując przedstawienia teatralne i wystawy dziecięcych prac, kupowanych później przez zwiedzających.

W Mielżynie spędziła dwa lata.

 

Wilno

W 1921 r. s. Julia Rodzińska wyjechała do Rawy Ruskiej, a w grudniu 1922 r. – do Wilna, gdzie miała pozostać 22 lata. Tam w 1924 r. złożyła wieczyste śluby zakonne, a dwa lata później zdobyła wyższe wykształcenie pedagogiczne. Nadal pracowała z dziećmi, już jako 27-latka zostając dyrektorką szkoły podstawowej. Jej praca często wykraczała poza ówczesne schematy – Julia wciąż szukała nowych dróg docierania do dzieci. Organizowała półkolonie i kolonie dla najuboższych dzieci, niezależnie od ich narodowości, jawnie okazywała im sympatię, żadne dziecko nie było dla niej anonimowe. Za swoją pracę s. Julia odbierała nagrody, a mieszkańcy Wilna mówili o niej „matka sierot”.

W 1940 r. szkołę i zakład sierot w Wilnie przejęli Litwini. Siostry zostały zwolnione z pracy i – za zgodą władz duchownych – zaczęły nosić świeckie stroje. Nadal próbowały opiekować się dziećmi i chronić ich polską tożsamość przed litwinizowaniem, ale wkrótce zostały wygnane ze swojego klasztoru. Zamieszkały wówczas w klasztorze Sióstr Wizytek. Choć litwinizacja postępowała, odbierając środki do życia Polakom, siostry pracowały w polskich rodzinach, zaczynały również działać w podziemiu. Siostra Julia na tajnych kompletach uczyła polskiego, historii i religii, organizowała również żywność dla pozbawionych środków do życia u przygarniętych przez rodziny księży emerytów.

 

Łukiszki i Stutthof

Taka działalność nie mogła przemknąć niezauważona. Siostra Julia aresztowana została przez Gestapo w lipcu 1943 r. Umieszczono ją na Łukiszkach, w celi tak małej, że przypominającej szafę, bez możliwości ruchu i bez dostępu świeżego powietrza. Oskarżono ją o kontakty z polskimi partyzantami. Zeznania próbowano wymusić torturami. Bito ją i pokazywano jej innych więźniów, nieludzko skatowanych. Mówiono, że jej bliscy są już w rękach Gestapo. Kazano zmywać posadzkę, ubrudzoną kilkucentymetrową warstwą krwi. Mimo to, jak mówią świadkowie tamtych wydarzeń, z twarzy Julii bił spokój i skupienie, nie okazywała najmniejszych oznak załamania czy rezygnacji.

Po roku spędzonym w izolatce s. Julia, uznana za niebezpieczną dla III Rzeszy, została w bydlęcym wagonie przewieziona do obozu koncentracyjnego w Stutthofie niedaleko Gdańska. Tam upokorzenia się nie skończyły, choć nabrały zupełnie innego wymiaru. Kobiety były wyśmiewane. Na oczach niemieckich żołnierzy i więźniów robiono im badania ginekologiczne. Julia jako więzień polityczny z numerem 40992 została umieszczona wśród Żydówek. Założenie było proste: należało się ich pozbyć jak najszybciej. Więźniarki były głodzone i bite, pracowały ponad siły, żyjąc w wielkim tłoku, bo wciąż nadchodziły kolejne transporty. Obok baraków leżały stosy trupów. Wokół unosił się smród palonych ciał, powodując nieustanne mdłości. W tych właśnie warunkach siostra Julia, mimo kategorycznych zakazów obozowych władz, organizowała i prowadziła wspólną modlitwę. Sama również nieustannie się modliła. Zamiast łapczywie zjadać głodowe porcje żywności, dzieliła się nimi z innymi. – Dużo się modliła i zachęcała innych do modlitwy. W jej pobliżu człowiek czuł potrzebę modlitwy – mówiły o niej współwięźniarki. – Uderzający był spokój, który promieniował z jej twarzy. Odnosiłam wrażenie, że jest wewnętrznie skupiona. – Ofiarnie pomagała innym, niezależnie od narodowości, wyznania, to było potrzebą jej serca. – Przeciwności życia, cierpienia i trudy znosiła z wielką pokorą i cierpliwością. – Pocieszała i dodawała otuchy załamanym i zagubionym, sama ich wyszukiwała. – To był anioł dobroci. W warunkach upodlenia człowieka potrafiła skierować nas na inny wymiar życia. Dla nas ona była świętą, ona oddała za innych życie.

Ostatnia droga

W trudnych warunkach obozowych nie mogła dziwić epidemia tyfusu, która wybuchła wśród żydowskich kobiet w listopadzie 1944 r. Front był już blisko, wśród więźniów pojawiała się nadzieja na wyzwolenie. Zdrowi, aby przeżyć, próbowali odizolować się od chorych, zostawiając ich bez pomocy na pewną śmierć, wśród własnych odchodów i zjadających ich żywcem wszy. Wszyscy zdrowi – ale nie siostra Julia. Choć współwięźniarki prosiły ją, by dała sobie spokój, by ratowała siebie, ona poszła służyć zarażonym do umieralni. Wiele zrobić nie mogła, ale nawet zwilżenie ust umierających odrobiną wody niosło im ulgę. Chorzy czekali na nią jak na anioła niosącego już nie nadzieję na życie, ale na godność w umieraniu. Choć nawet w takich warunkach siostrze Julii udało się uratować ludzkie życie. Otóż pewnego razu zauważyła, że jedna z więźniarek uznana za zmarłą i złożona na stosie ciał do spalenia jeszcze żyje. Siostra wyciągnęła ją, ratując życie, a kobieta zdołała przeżyć obóz i odzyskać wolność.

Siostra Julia wolności nie odzyskała. Zaraziła się tyfusem od swoich podopiecznych. Odizolowana od wszelkiej pomocy i opieki sanitarnej zmarła 20 lutego 1945 r. – trwała już ewakuacja obozu. Nagie ciało siostry Julii, leżące na stosie ciał do spalenia, ktoś okrył kawałkiem obozowego pasiaka.

Kiedy papież Jan Paweł II w 1999 r. ogłaszał błogosławionymi 108 męczenników II wojny światowej, było wśród nich tylko dziesięć kobiet. Julia jest jedną z nich.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki