Tajemnica Filomeny nie jest typowym wyciskaczem łez o dramatycznym losie irlandzkiej dziewczyny i jej syna. Mimo wielu walorów i głęboko chrześcijańskiego przesłania kreśli wykrzywiony obraz Kościoła, jako instytucji przesiąkniętej złem, obłudą i hipokryzją.
Film w reżyserii Stephena Frearsa trudno oceniać w systemie zero-jedynkowym, bo też i sama opowieść nie jest wymysłem ludzkiej wyobraźni, ale oparta jest na faktach, co podkreślali sami twórcy. Dramatyczną historię tytułowej Filomeny Lee, która szuka swojego syna Anthony’ego, oddanego na siłę do adopcji przez siostry zakonne w irlandzkim opactwie Rosecrea, napisało samo życie. Świat dowiedział się o niej dzięki dziennikarzowi Martinowi Sixmithowi, autorowi książki o irlandzkiej pielęgniarce, która przez pół wieku nosiła w sobie poczucie winy i próbowała odnaleźć swoje pierworodne, nieślubne dziecko. To były dziennikarz BBC prowadzi dziennikarskie śledztwo w sprawie losów adoptowanego do Ameryki Anthony’ego. Niestety wiele jest w tej historii niedopowiedzeń, nieścisłości, a nawet, istotnych dla fabuły, przekłamań. Z drugiej jednak strony Tajemnica Filomeny ma wiele mocnych stron: piękne zdjęcia, dobra muzyka, dowcipne dialogi, a przede wszystkim doskonała gra aktorska duetu Judi Dench i Steve’a Coogana. Trzeba przyznać, że oboje wspaniale się uzupełniają.
Tak jakby to było wczoraj
Filomena Lee jest poczciwą, religijną starszą panią z klasy średniej, która przez wiele lat pracowała w Irlandii jako pielęgniarka. Miłośniczką harlequinów i seriali telewizyjnych. Swój sekret wyjawia córce w 50. rocznicę urodzin Anthony’ego. Nie było dnia, by o nim nie myślała. Chce odnaleźć syna i dowiedzieć się, czy i on próbował ją odszukać. Mimo upływu lat doskonale pamięta dzień, w którym po raz ostatni przez okno klasztoru widziała wsiadającego z obcymi ludźmi 3-letniego synka. „Wciąż widzę to, jakby to było wczoraj” – wspominała w jednym z wywiadów po premierze filmu pani Lee. Filomena urodziła Anthoney’ego w wieku 18 lat. Wspomnienia, które przywołuje z czasu pobytu w opactwie, są bardzo bolesne. Wyłania się z nich obraz surowych, wręcz okrutnych zakonnic, które za pieniądze oddawały dzieci dziewcząt przysłanych do pracy w opactwie i zmuszały do zrzeczenia się do nich praw. Wiele z nich było nieletnich, a nieślubne dziecko hańbiło całą rodzinę i nie było akceptowane przez społeczeństwo. Zakonnice nie ułatwiały im życia, nieustannie przypominając im grzech młodości i obejmując je klasztornym rygorem. Tymczasem fakty z życia Filomeny są trochę inne niż fabuła filmu. Matka dziewczyny zmarła, gdy ta miała sześć lat. Ojciec oddał ją do klasztornej szkoły wraz z dwiema jej siostrami, w domu pozostało jeszcze trzech synów. Dziewczyna urodziła syna, a siostry oddały dziecko do adopcji, jednak siostry nie pozostawiły jej samej. Zakonnice pomogły jej się usamodzielnić, znalazły jej mieszkanie, pracę w szkole dla chłopców w Liverpoolu, w Anglii i zapewniły środki finansowe w pierwszym etapie samodzielnego życia. Filomena wyszła za mąż i urodziła jeszcze dwoje dzieci. Z perspektywy czasu, ona sama stwierdziła w wywiadzie dla jednej z amerykańskich gazet, „że dzięki pomocy Kościoła odniosła życiowy sukces”. W filmie nie brakuje zabawnych historii. Jej inklinacje do przekręcania usłyszanych słów, gadatliwość, a jednocześnie pokora i matczyna miłość czynią z niej ciepłą i życzliwą kobietę, która potrafi wybaczyć zgodnie z ewangelicznym nakazem Jezusa.
Uzdrawiająca moc śledztwa
Martin Sixmith kieruje się innymi przesłankami, rozpoczynając dziennikarskie śledztwo i towarzysząc starszej pani. Właśnie stracił pracę jako rzecznik rządu Tony’ego Blaira, w planach ma napisanie książki o… Rosji, jednak historia z życia wzięta zaczyna go fascynować. Coogan, który był współautorem scenariusza filmu, wykreował równie wyrazistą i ciekawą postać co Dench. Jako absolwent Oxfordu, były dziennikarz BBC jest postacią znaną w świecie polityki i show-bussinesu. Cyniczny, ironiczny, niekiedy aż nazbyt prostolinijny i antyklerykalny razem z Filomeną poznaje Anthony’ego. Oboje wyjeżdżają do Ameryki, bo tam, zgodnie z wiedzą Filomeny, trafił jej syn (to jedno z wydarzeń, które w rzeczywistości nie miało miejsca). Okazuje się, że Anthony był prawnikiem i pracował w administracji Ronalda Reagana i George’a Busha. Kobieta w czasie rozmów z dziennikarzem kilka razy przyznaje, że sama nie mogłaby zapewnić mu takiego życia. Chcąc nie chcąc, Sixmith staje się współautorem misternie odtwarzanych losów adoptowanego chłopca, a tym samym częścią całej smutnej historii. Matka niestety nie spotka się z synem. Nie będę jednak zdradzać powodu, dla którego tak się stanie. Lepiej samemu obejrzeć film.
Donos na Kościół
Oglądając Tajemnicę Filomeny trzeba wziąć pewną poprawkę na obraz Kościoła ukazany w tej produkcji. Miesiąc temu media podchwyciły informację, że papież Franciszek spotkał się z Filomeną Lee i rzekomo chciał obejrzeć film Frearsa. Rzecznik Watykanu ks. Federico Lombardi zaprzeczył pogłoskom, by papież rzeczywiście oglądał tę produkcję. Omawiając ją, trudno nie przywołać słów kard. Josepha Ratzingera z 2005 r. o „brudach w łonie Kościoła”, a jednocześnie nie podkreślić, że Kościół przepraszał za swoje błędy już wielokrotnie. Niedawno też dwa katolickie zakony w Irlandii przeprosiły za złe traktowanie powierzonych ich opiece dzieci, które przebywały w prowadzonych przez nich sierocińcach i internatach. Jednocześnie zaprzeczył, by adopcje dzieci odbywały się za pieniądze. Każda afera w środowisku Kościoła jest wodą na młyn jego przeciwników. Antyklerykalizm i chrystianofobia coraz silniej zakorzeniają się w mediach. Ferowanie wyrokami na hierarchię i kreowanie pejoratywnego obrazu Kościoła staje się bardzo powszechne. Niestety, moim zdaniem, w tej kwestii Tajemnica Filomeny wpisuje się w ten schemat. Z drugiej strony, ukazuje wyraźnie, że wybaczenie i żal za grzechy mogą uchronić człowieka przed nienawiścią i zgubą.