Bydgoskie fordońskie blokowisko. Wchodzę do jednego z mieszkań. Na ścianie wiszą rodzinne zdjęcia. Są na nich młodzi małżonkowie: Ania i Dawid, ich dwójka dzieci i zaraz obok młody Afrykańczyk. Ma może z 10 lat. – To Kenny, mój malgaski brat – komentuje młodszy Stasio, wyciągając rękę w stronę fotografii – uczeń klasy pierwszej. Nasza rodzina czeka zawsze na zdjęcia i listy od Kenny’ego. Wspominamy o nim w naszej modlitwie, ale wiemy, bo pisze nam o tym – że on i jego rodzina nas wspiera. Kenny mieszka w slumsach portowego miasta Tamatav. Jego rodzice pomagają w porcie. Nie ma tam wielu dźwigów, a towary ze statków są rozładowywane przez portowych tragarzy na ich grzbietach. Do miasta, za lepszym bytem, dotarli, uciekając z buszu – dopowiada pan Dawid.
Widzimy, jak przez adopcję misyjną zmieniają się nasze dzieci i my. Często rozmawiamy o tym, co teraz może robić Kenny. Dzieci odkładają czasem do skarbonki drobne dla niego, uczą się, że w ten sposób mogą pomóc potrzebującemu. Stają się przez to wrażliwsze na potrzeby innych – kontynuuje Ania.
Konkretna pomoc
– Wiemy, że temu chłopcu dajemy szansę. Za równowartość 125 euro rocznie ma opłaconą szkołę, mundurek szkolny, przybory i jeden ciepły posiłek dziennie, czasem pewnie jedyny. Na Madagaskarze szkoły są płatne, a tylko 30–40 proc. ludzi umie pisać i czytać. Gdy dziecko kończy szkołę, jest szansa, że nie będzie pracowało w porcie ze swoimi rodzicami. A gdyby nauczyło się obsługi komputera, może nawet znaleźć pracę w administracji. Chcemy zapewnić mu taką przyszłość – opowiadają przy herbacie. – I jeszcze jedno. Zawsze pomoc misyjna kojarzyła mi się z wrzucaniem pieniędzy do jednego worka, z przeznaczeniem na ważną, ale anonimową pomoc. Tu jest inaczej. Mamy kontakt z Kennym i wiemy, że nasza pomoc trafia bezpośrednio do niego, przez szkołę, do której bez tej pomocy by nie mógł uczęszczać – dopowiada Dawid.
Zawód w buszu
Na Czerwonej Wyspie oblaci prowadzą też szkołę zawodową z internatem dla starszych dzieci. Tam wytypowani przez misjonarzy uczniowie zdobywają zawód stolarza. Uczą się obróbki drewna, produkcji krzeseł, stołów. Tu jednak nie tylko liczy się fach, choć na zakończenie szkoły absolwenci otrzymują zestaw podstawowych narzędzi, ale także nauka pisania i czytania oraz katechizmu. Wracając do swoich wiosek w buszu, stają się często katechistami, którzy prowadzą tutaj wspólnoty katolików, gdyż często ksiądz dociera do nich zaledwie kilka razy w roku. Absolwenci szkoły mają często 18–19 lat. Od niedawna jej dyrektorem jest oblat Wiesław Safian wywodzący się z Szubina.
Dzieci na misjach czekają
Adopcja misyjna to inicjatywa, która zrodziła się całkiem niedawno u misjonarzy oblatów w Poznaniu. Prowadzą ją też czasem inne zgromadzenia czy fundacje. – Mamy już pod opieką prawie 250 dzieci z Madagaskaru, Indii i Bangladeszu. Pomagamy uczniom z pięciu szkół. Placówki te są związane ze zgromadzeniem. Prowadzą je sami oblaci albo są prowadzone przez siostry zakonne na naszych misjach – wyjaśnia o. Błażej Mielcarek, współtwórca projektu.
Pierwszym etapem przystąpienia do programu jest kontakt z poznańskimi oblatami przez redakcję czasopisma „Misyjne Drogi” bądź przez specjalnie powstały portal internetowy www.adopcjamisyjna.pl. Chętni otrzymują do podpisania umowę, która zobowiązuje ich do kilkuletniej pomocy wybranemu dziecku – pomocy polegającej na wpłaceniu w ciągu roku określonej kwoty na rzecz dziecka. Kwoty te są zróżnicowane w zależności od szkoły. W zamian darczyńcy otrzymują modlitwę i wdzięczność dziecka, korespondencję od niego, a także kopię świadectwa ukończenia szkoły. Takich dzieci czeka na pomoc kilkaset.
Misje to nie tylko Ewangelia w słowie
– Wspierając misje, mamy współudział w dziele misyjnym Kościoła. Misje to nie tylko bezpośrednie głoszenie Ewangelii. Może się tak wydawać, ale to też działalność związana z promocją ludzką, o której w dokumentach misyjnych pisał Jan Paweł II. Promocja ludzka związana jest z edukowaniem w szkołach misyjnych, z budową ośrodków zdrowia, z budową studni. Z tym wszystkim, co może pomóc człowiekowi w jego rozwoju – konkluduje o. prof. Jarosław Różański, oblacki misjolog.
Czasem adopcja misyjna dociera także do dzieci wyznających inne religie. – Wspominam z uśmiechem sytuację, gdy ktoś w korespondencji z nami pytał, dlaczego pomagamy dzieciom hinduistycznym z Bangladeszu. Oblaci prowadzą tam, w górach, sieć szkół podstawowych i gimnazjum dla dzieci współczesnych niewolników, pracujących za 4–5 dolarów tygodniowo na plantacjach herbaty, i warunkiem przyjęcia do szkoły wcale nie jest wyznawana religia chrześcijańska – opisuje Franciszek Majchrzak, jeden z koordynatorów projektu. – Taka pomoc staje się działalnością ewangelizacyjną. Dziecko wie, że pomagają mu chrześcijanie z Polski, i może kiedyś zastanowi się dlaczego? I zrozumie, że tego nauczał Jezus w Kazaniu na górze. W Indiach w ten sposób działała bł. Matka Teresa z Kalkuty, która opatrywała rany wszystkim, nie spoglądając na ich wyznanie. Oczywiście, gdy ktoś chce katolika, to wówczas staramy się poszukać odpowiednie potrzebujące dziecko. Taka sytuacja dotyczy Indii i Bangladeszu.
Shila z Bangladeszu
Basia i Tadeusz, poznańscy rodzice adopcyjni z Wildy. Opowiadają o pewnej trudnej sytuacji ze swojego życia. – Nie mogliśmy mieć dzieci. W końcu po wielu miesiącach prób udało się. Niestety Basia po jakimś czasie poroniła. Dla nas była to tragedia. W domu atmosfera była zimna. Nie mogliśmy sobie poradzić z tą sytuacją. Po ludzku uważaliśmy, że Bóg nas nie wspiera. Po poszukiwaniach w necie znaleźliśmy informację o tym projekcie. Zastanawiamy się nad adoptowaniem dziecka tu, w Polsce, ale wcześniej postanowiliśmy pomóc dziecku na misjach – wspominają. Nasza Shila ma 13 lat. Uczy się w gimnazjum w Bangladeszu. Jest żywa, interesuje się historią i astronomią. Bardzo byśmy chcieli, aby po skończonej szkole nie trafiła tam, gdzie już pracowała z rodzicami – na plantację herbaty. No chyba, że do biura – dorzuca Basia.
Chrześcijanie dają szansę
Neellima ma 11 lat i pochodzi z Indii. Jej wioska już nieraz była zalewana przez powodzie. Bardzo chce się uczyć, ale rodzice nie mają na to środków finansowych. Oblaci znaleźli dla niej rodzinę we Włoclawku, która chciałaby ją wspomagać. Kiedy dziewczynka się o tym dowiedziała, popłakała się z radości. Tak opisywał ten moment o. Yesu Rathnam OMI z Ramanakkapeta, koordynujący pomoc dzieciom w Indiach. – Dla naszych dzieci to wielka szansa. System kastowy w Indiach nie pozwala często na zmianę sposobu życia, a najmłodsi nie mają szansy na naukę. Po prostu pochodzą z najniższej kasty społecznej. Hinduiści mówią, że Bóg który chciał, aby w niej się narodzili, nie chce zmiany. Stąd nikt się najbiedniejszymi nie przejmuje, nie chce im pomagać. Nawet wówczas, kiedy stają się dziećmi ulicy czy umierają na różne choroby. Myślą, że po śmierci jest szansa, aby odrodzili się w wyższej warstwie społecznej i będzie im lżej. My, chrześcijanie, możemy to zmienić – kontynuuje. – Stąd cieszę się z pomocy płynącej z Polski.
Wielu ludzi zastanawia się, jak w mądry sposób pomagać. Bywa, że ci, którzy otrzymują pomoc, uzależniają się od niej i niewiele chcą w swym życiu zmienić. Czasem ta pomoc jest doraźna i wspiera potrzebującego na krótko. Oferuje się gotowe rozwiązania, a na misjach trzeba czegoś więcej – tego, aby ludzie nauczyli się rozwiązywać swoje problemy. Bez wątpienia adopcja misyjna jest czymś takim. To nie jedynie garstka ryżu czy fasoli, którą podzielimy się z potrzebującymi, ale narzędzie służące osiągnięciu przez nich lepszego życia.