Logo Przewdonik Katolicki

Wytrwać mimo wszystko

Kamila Tobolska
Fot.

Skrzyknęły się i zaprzyjaźniły. Dzięki temu łatwiej im wytrwać w wierności sakramentowi małżeństwa, mimo że wszystkie zostały porzucone przez mężów. Ale nie zamykają się w swoim gronie, chcą pomagać innym.

 
Cztery kobiety i cztery historie. Słucham ich w przytulnym wnętrzu probostwa na poznańskich Podolanach. Zofia, Wiera, Agata i Nina spotykają się tutaj razem z kilkoma innymi kobietami co miesiąc. Grupa, którą tworzą, nazywa się po prostu Wspólnotą osób porzuconych przez współmałżonka, chociaż, jak przyznają, nie lubią słowa „porzucona”, bo ono kojarzy im się z porażką. A z taką „metką” nikt przecież nie chce chodzić. One też. Dlatego próbują coś zmienić.
 
Zofia
 − Żartuję sobie, że jestem z odzysku Pana Boga. Nawróciłam się jeszcze przed ślubem, bo zafascynowała mnie wiara mojego przyszłego męża. To dzięki niemu wróciłam do Kościoła. I nagle nasze małżeństwo się rozpadło. Miałam wrażenie, że mąż mnie zostawił, bo chciał być wolny. Choć nie czułam się winna (to mąż mnie zdradził), odwrócili się ode mnie wszyscy znajomi. I tak 20 lat temu zostałam sama, córka była już wtedy na studiach, a syn miał 18 lat. Byłam zmuszona wynająć mieszkanie, bo okazało się, że nie mam żadnych praw do domu, w którym mieszkaliśmy z mężem. Dzieci najpierw zostały z tatą, ale po kilku tygodniach przeprowadziły się do mnie. Po rozwodzie straciłam chęć do życia, nie mogłam sobie poradzić zawodowo. Dbanie o sprawy egzystencjalne sprawiało mi trudność, ale w końcu się pozbierałam. Niezmiernie dużo dała mi wspólnota neokatechumenalna, z którą związałam się na wiele lat. Potrzebowałam jej formacyjnego radykalizmu, przebywania wśród ludzi wierzących i częstych spotkań z nimi. Z czasem przeszłam do innej wspólnoty, która nie wymaga już takiego zaangażowania. Na szczęście moje dzieci pozostały wierzące. Córka wprawdzie przez jakiś czas była u protestantów, bo nie chciała być w tym samym Kościele co ojciec, ale wróciła. Ma udane małżeństwo, a ja dzięki temu, że zostałam babcią, odżyłam. Syn razem z żoną jest zaangażowany we wspólnotę u ojców franciszkanów. Starałam się dawać dzieciom świadectwo swoim życiem. Nasze wynajęte mieszkanie otworzyłam dla potrzebujących. Nie mieliśmy wiele, ale umieliśmy się tym dzielić.Czy kiedyś do siebie wrócimy? Nie wiem. Modlę się o nawrócenie męża. Sama przeszłam drogę nawrócenia i wiem, że zaczyna się wówczas inaczej widzieć to, co jest naprawdę ważne. Dzieci są już wprawdzie dorosłe, ale potrzebują dobroci ojca, jak zresztą dzieci w każdym wieku. Ale same zdecydowały, żeby zerwać z nim kontakt. On nadal jest zaangażowanym katolikiem, co niestety nie przeszkadza mu wiązać się z kolejnymi kobietami.
 
Wiera
− Jestem Rosjanką, przyjechałam za mężem do Polski z wielkiej miłości. Poznaliśmy się na studiach w Moskwie. Szybko urodziła się nam Natasza, później adoptowaliśmy Olka, mojego siostrzeńca, który jako dziecko bardzo chorował. W naszym małżeństwie nie było źle, jednak chyba tylko ja tak uważałam. Mąż był niepraktykującym katolikiem, ja byłam niewierząca. Ale to z mojej inicjatywy dzieci przyjęły sakramenty. Uznałam, że skoro żyją w katolickim kraju, tak będzie dla nich lepiej. Niestety z czasem dzieci odsunęły się zupełnie od Boga. Natasza ma teraz 35 lat i szuka miejsca w innych religiach: New Age i buddyzmie. Nie ma rodziny i nie wiem, czy ją kiedykolwiek założy. Czuję, że to dlatego, że nasze małżeństwo się nie udało. Miała 20 lat, kiedy mąż związał się z kobietą w jej wieku. Jakiś czas później Natasza miała romans, rozbiła komuś małżeństwo. Olek miał z moim mężem dobre relacje, zamieszkał więc z nim po naszym rozwodzie. Miał wtedy 12 lat. Po pięciu latach wrócił do mnie. Wiedziałam, że pali, pije, sięga po narkotyki i źle się uczy. Postawiłam warunek, że musi się uczyć. Nie za bardzo chciał, ale spotkał dziewczynę, dzięki której rozpoczął nawet studia. Niestety nie wytrwał. Zresztą ten związek też nie przetrwał. Trudno mu w życiu przystosować się do jakichś reguł. Teraz jest za granicą.Moja droga do Boga była pokrętna. Po odejściu męża poszłam do wróżki. Powiedziała mi, że on do mnie wróci, ale nie tak prędko i żebym... dała na Mszę. Tak więc zrobiłam. Od rozstania z mężem żyłam jakby w transie, nie mogłam spać. A na tej Mszy zasnęłam i poczułam błogi spokój. Pomyślałam, że to jest to, czego potrzebuję, i zaczęłam chodzić do kościoła, bo znajdowałam tam ukojenie. Z czasem rozpoczęłam pobierać nauki przybliżające wiarę. A czytając Biblię, zrozumiałam, że ona odpowiada na wszystkie moje pytania: jak mam żyć dalej, że nie mam szukać zemsty, a wybaczyć, cieszyć się życiem, mieć przyjaciół i znajomych. I dzięki Bogu zaczęły się pojawiać osoby, które mi pomagają, szczególnie przy opiece nad moją bardzo schorowaną mamą, mieszkającą ze mną. Walczę też o wytrwanie w miłości do męża mimo wszystko, mimo trudności.
 
Agata
− W moim małżeństwie nie było żadnych symptomów, że źle się dzieje. Wyrośliśmy oboje we wspólnocie ojców dominikanów. Jednak to, że chodziliśmy razem z mężem do kościoła, nie uchroniło go przed tym, żeby mnie zdradzić. Kiedy rozstawaliśmy się 7 lat temu, nasza córka Kaja była trzynastolatką. Oczekiwałam, że to ona będzie dla mnie wsparciem. Za każdym razem więc, kiedy chciała spotkać się z ojcem, czułam się przez nią zdradzana. Na szczęście na mojej drodze pojawiła się koleżanka, która pochodziła z rozbitej rodziny. Wiele zrozumiałam, kiedy opowiedziała mi o swoich doświadczeniach z dzieciństwa. W nowym domu jej taty, w którym mieszkał ze swoją nową partnerką, było wesoło i sympatycznie. Kiedy wracała do matki, widziała ją płaczącą po kątach, nieradzącą sobie z sytuacją i mającą pretensje do całego świata, także do niej. A przecież każde dziecko chce mieć fajną mamę i ojca, który jest autorytetem. Tymczasem, kiedy rozżalona mama mówi coś złego na temat ojca, to jego autorytet w oczach dziecka znika. Jak więc to pogodzić? Przyznam, że do dzisiaj nie umiem być obiektywna, choć uważam za swój sukces to, że teraz potrafię już nie mówić źle o ojcu Kai. Nie modlę się o nowego partnera. Będzie, co ma być (śmiech). Wiąże mnie sakrament małżeństwa i dlatego nie dążę do zawarcia nowego związku. Ale nie zarzekam się, bo nie wiem, jak długo wytrwam i co będzie dalej.
 
Nina
− Kiedy w Polsce ogłaszano stan wojenny, mój mąż przebywał w Holandii. Związał się więc z tym krajem na stałe. Poznaliśmy się pod koniec lat 80. podczas wakacji, kiedy skończyłam studia. Ślub cywilny wzięliśmy w Holandii, kościelny w Polsce. Kłopoty zaczęły się po urodzeniu pierwszego dziecka. Mąż pojawiał się w domu sporadycznie, utrzymując, że jego obecność w Holandii jest niezbędna, bo tam pobiera zasiłek dla bezrobotnych. Zostawił mnie zaraz po urodzeniu naszego drugiego dziecka. Nie zgodziłam się na rozwód. Kiedy zapytano mnie dlaczego, uzasadniałam, że jestem katoliczką. Sędzia krzywo się uśmiechnęła i zapytała: „A tak naprawdę, o co chodzi?”. W sumie rozprawy związane z naszym rozwodem i sprawami alimentacyjnymi trwały... 18 lat. Gdyby nie rodzina i znajomi, chyba nie dałabym rady przez to przejść. Wiele razy bywałam załamana, ale wiara w Boga i wsparcie duchowe ze strony różnych osób dawały mi nadzieję i siły na przetrwanie. Mąż założył nową rodzinę i ma dzieci. Nie modlę się więc o jego powrót. Zresztą nie chciałabym już z nim żyć. Ale nie szukam też nikogo dla siebie. Chcę być wierna sakramentowi małżeństwa.
 
Lepsze od psychologów
Wspólnota osób porzuconych przez współmałżonka z Podolan spotyka się raz w miesiącu, w niedzielę wieczorem. Najpierw jest Msza św. sprawowana w intencji rodzin, na którą zresztą przychodzi sporo ludzi, a potem krótkie nabożeństwo przed wystawionym Najświętszym Sakramentem. Po nim panie spotykają się przy kawie i długo rozmawiają. Nic dziwnego, że dobrze czują się w swoim towarzystwie. − Wspieramy się doświadczeniem w zaakceptowaniu tego, co się nam przytrafiło. Żeby odzyskać pokój serca, trzeba bowiem dojść do wewnętrznej akceptacji – stwierdza Zofia. − Jesteście lepsze od psychologów – zauważa z uśmiechem przysłuchujący się rozmowie nasz gospodarz ks. Rafał Pierzchała, proboszcz parafii na Podolanach. Z propozycją zorganizowania pomocy osobom porzuconym przez współmałżonka przyszła do niego osiem lat temu Nina. Sama wtedy zdążyła już „stanąć na nogi”. – Nie tylko widziałam w swoim najbliższym otoczeniu zostawione przez mężów kobiety, ale od różnych osób słyszałam, że w ich rodzinach czy wśród znajomych też jest taki problem. Proboszcz od razu zaproponował, żeby przy parafii utworzyć wspólnotę − wspomina. Najpierw spotkania odbywały się w małym gronie, z czasem dochodziły kolejne osoby. − W pewnym momencie było nas nawet 12. Pojawiali się też panowie, ale oni mają chyba mniej wytrwałości. Przychodziły również osoby, które zadowalały się jednorazową pomocą. Jeśli do udzielenia wsparcia nie wystarczała nasza wiedza, kierowałyśmy potrzebujących do znajomego prawnika, który podjął się pomagać bezpłatnie.
 
Grzech pociąga za sobą grzech
Moje rozmówczynie przyznają, że to wiara daje im siły do tego, żeby wytrwać w wierności sakramentowi małżeństwa, mimo że życie w samotności jest bardzo trudne. Ale wyznają też, że kiedy napotyka się wiele różnych przeszkód, które niesie ze sobą codzienność, wtedy pojawia się bunt. – Porzucone kobiety zadają sobie pytanie: dlaczego to moje małżeństwo się rozpadło, mimo że tak bardzo starałam się, żeby przetrwało? Co mam dalej robić ze swoim życiem? Niektóre się załamują, a jedną z moich koleżanek dosłownie to zabiło – opowiada Agata, dodając, że ma świadomość, iż grzech pociąga za sobą grzech. − Zdrada współmałżonka prowokuje drugą osobę do popełnienia grzechu, czyli związania się z inną osobą. Szczególnie łatwo o to, kiedy małżonkowie rozstają się w młodym wieku – zauważa.
Zofia, Wiera, Agata i Nina postanowiły opowiedzieć o sobie, bo chcą uświadomić innym, jak bardzo osoby porzucone przez współmałżonka potrzebują wsparcia. Tymczasem prawie zawsze są one przez otoczenie napiętnowane i traktowanie jako gorsze. − Kiedy mąż mnie zostawił, nikt z moich znajomych nie zapytał: słuchaj, a może ty czegoś potrzebujesz? Owszem, słyszałam deklaracje: jesteśmy z tobą, ale zabrakło konkretów – wspomina Agata. Na szczęście jest bardzo zaradna, świetnie zarabia. Kiedy więc czegoś potrzebuje, po prostu wzywa fachowca. Ale większość kobiet zostawionych przez mężów zmaga się z trudnościami finansowymi. Zostają z jedną pensją, często lichą. Ktoś powie, dostają alimenty na dzieci. Owszem, ale bywa, że są to grosze, a często też ojcowie ociągają się z ich płaceniem.
 
Katolickie rozdwojenie jaźni
Zdaniem pań za mało mówi się też o konsekwencjach, jakie pojawiają się wraz z rozwodem rodziców w życiu dzieci. – Dla nich to przecież ogromna tragedia. Zachwiany zostaje wzorzec i tym samym pod dużym znakiem zapytania staje kwestia wejścia naszych dzieci w związek małżeński. Pytają: „Po co mam iść tą drogą, skoro rodzicom się nie udało?” − tłumaczy Agata. Wspólnie zastanawiają się też, dlaczego społeczeństwo akceptuje fakt, że szczególnie młode dziewczyny bez skrupułów rozbijają rodziny, wiążąc się z żonatymi mężczyznami. I dlaczego na rozprawach pojednawczych małżeństw mających ślub kościelny wśród mediatorów nie ma kapłanów, którzy mogliby uratować wiele związków? Wszystkie również zgodnie stwierdzają, że w Kościele częściej pomaga się parom żyjącym w związkach niesakramentalnych. – Pytamy, dlaczego nas się nie zauważa? W chwilach buntu zastanawiamy się nawet, czy nie prościej byłoby znaleźć się w takim związku, żeby ktoś o nas zadbał? – przyznają. Niepokoi je także słabe przygotowanie wielu spowiedników do kontaktu z osobami porzuconymi, które czują się niewinne rozpadowi małżeństwa.
Ale co najważniejsze, chcą zachęcić innych do tworzenia wspólnot osób porzuconych przez współmałżonka. − Marzy nam się, aby powstały one w każdej parafii, a przynajmniej, żeby osoby porzucone, które postanawiają wytrwać w wierności sakramentowi małżeństwa, mogły z łatwością korzystać z darmowego doradztwa prawnego i pomocy chrześcijańskiego psychologa − mówi Nina i zaraz dodaje, iż ma świadomość, że wiele kobiet w takiej sytuacji krępuje się szukać pomocy w swojej społeczności. − Wielu katolików ma rozdwojenie jaźni. Ludziom, którzy się rozwiedli życzą, żeby jeszcze sobie ułożyli życie z kimś innym, czyli życzą im życia w grzechu – zauważa z kolei ks. Pierzchała.
Kiedy po kilku godzinach rozmowy zbieramy się już do wyjścia, kapłan odbiera telefon. Dzwoni do niego pewna fizjoterapeutka, także porzucona przez męża, deklarując bezpłatną pomoc w rehabilitacji mamy Wiery. Ta nie kryje łez wzruszenia. – Dziewczyny, żeby z tą pomocą było łatwiej, trzeba koniecznie założyć porządną skrzynkę kontaktową − Agata już w drzwiach mówi o swoim najnowszym pomyśle. Jestem pewna, że wspólnie zrealizują ich jeszcze wiele.
 
 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki