Logo Przewdonik Katolicki

Namaszczenie nie ostatnie

Monika Białkowska
Fot.

Jeden z księży profesorów warszawskiego UKSW przy okazji wykładu o sakramencie namaszczenia chorych zwykł opowiadać, jak to w czasach, gdy pracował jeszcze na parafii, wezwano go do chorego, żeby udzielił namaszczenia chorych. Szybko pospieszył do domu, a kiedy po kilku minutach dotarł na miejsce, okazało się, że starsza pani nie żyje. Mimo to rodzina nie przestawała nalegać, by udzielił jej sakramentu: Księże, niech ksiądz ją namaści, przecież ona jeszcze ciepła jest!

 

Jeden z księży profesorów warszawskiego UKSW przy okazji wykładu o sakramencie namaszczenia chorych zwykł opowiadać, jak to w czasach, gdy pracował jeszcze na parafii, wezwano go do chorego, żeby udzielił namaszczenia chorych. Szybko pospieszył do domu, a kiedy po kilku minutach dotarł na miejsce, okazało się, że starsza pani nie żyje. Mimo to rodzina nie przestawała nalegać, by udzielił jej sakramentu: – Księże, niech ksiądz ją namaści, przecież ona jeszcze ciepła jest!

 

 

Ta historia opowiadana była po to, żeby w plastyczny sposób uświadomić studentom, że sakrament namaszczenia chorych jest dla żywych, nie dla umarłych. Co więcej, wcale nie jest też mroczną zapowiedzią śmierci. Nie jest też po to, żeby nieść cudowne uzdrowienia. To tylko – a może aż? – dar dla cierpiących, umocnienie i pocieszenie. Coś, o czym trudno opowiadać spektakularne historie. To sakrament, który często przyjmuje się w zaciszu własnego domu albo na zatłoczonej szpitalnej sali. Nie towarzyszy mu żadna spektakularna liturgia. Jedni przyjmują go z nadzieją, inni – z lękiem. Wielu nie przyjmuje wcale.

Mnie na to nie stać

Ks. Jan Kwiatkowski ze Słupcy wspomina: – Tego, że sakrament chorych nie jest sakramentem umierających, uczyłem się już w dzieciństwie, od mamy. Nie pozwalała nam mówić, że pewnie ktoś będzie umierał, skoro ksiądz do niego idzie. Moją mamę też zresztą kiedyś namaszczałem. Ona doskonale wie, że Pan Bóg chce nas umocnić w chorobie, a nie podstępem zaciągnąć na drugą stronę życia.

– Nie wiem, czy to są jakieś powszechne trendy – mówi dalej ks. Jan – ale z mojej perspektywy wydaje się, że coraz więcej ludzi rozumie naturę sakramentu namaszczenia chorych. Kiedy byłem ministrantem, nie udzielano go tak często. Dziś, kiedy w czasie rekolekcji wielkopostnych czy adwentowych odprawiamy Mszę św. dla chorych, zawsze jest pełen kościół, a sakrament namaszczenia przyjmują nie tylko staruszkowie.

I jeśli mnie coś martwi, to wcale nie kwestia zrozumienia istoty tego sakramentu. Czasem na kolędzie spotykam ludzi, którzy chorują i siedzą zamknięci w domach. Przypominam, że jest dla nich sakrament chorych, że ksiądz może przyjść do domu z Komunią św., dlaczego z tego nie skorzystają? W odpowiedzi usłyszałem kiedyś: – Proszę księdza, mnie na to nie stać. Bo ktoś kiedyś dał im do zrozumienia, że powinni mieć przygotowaną kopertę, a oni muszą kupować leki i nie stać ich na taki comiesięczny wydatek. Więc przestali księdza do domu zapraszać i przestali przyjmować sakramenty. Coś złego chyba stało się z nami, że posługa księdza kojarzy się z pieniędzmi, że z pieniędzmi kojarzy się kolęda, sakrament namaszczenia chorych, prośba o odprawienie Mszy św. ...  I to jest nasze, księży zadanie, żeby odbudować zaufanie na tym polu.

 

Trzeba umierać

O czysto ludzkich obawach, jakie wiążą się z tym najmniej znanym i tajemniczym sakramentem, mówi Hanna Nowicka z Inowrocławia. – Mój tato, kiedy zachorował na raka, długo bronił się przed sakramentem namaszczenia chorych. Zwyczajnie się bał. Mama zresztą mu w tym wtórowała i byli wręcz oburzeni, kiedy nieśmiało pytałam, czy aby nie warto zaprosić księdza. Pokutowało w nich przekonanie, że to „ostatnie namaszczenie”, taka wyprawka na pewną drogę do nieba. I że po tym sakramencie nie ma już wyjścia, trzeba umierać. Na szczęście w szpitalu tato trafił na mądrego księdza, który wyjaśnił mu, że to nie o wypychanie kogoś na drugi świat chodzi, ale o umocnienie w chorobie, i że można po nim wyzdrowieć, a potem przyjąć po raz kolejny i kolejny... Tato wyspowiadał się, a potem przyjął namaszczenie, mama była przy nim, widać było, że obojgu ulżyło. Sami się przekonali, że ten sakrament umacnia, a nie zabija.

Sylwia Łaniecka z Inowrocławia kilka lat temu straciła ojca. Dla niej przyjęty przez niego przed śmiercią sakrament jest podstawą nadziei na przyszłość.

– Cieszę się, że ojciec krótko przed śmiercią mógł przyjąć sakrament namaszczenia chorych. Kiedyś jego życie nie było idealne. Nie był specjalnie religijny, sporo pił. Kiedy zaczął chorować i trafił do szpitala, namawiałam go kilka razy, żeby przynajmniej porozmawiał z księdzem, żeby się wyspowiadał – wydawało się, że to wszystko na nic. Odpuściłam wtedy, nie mogłam przecież nić zrobić na siłę.  Dopiero kiedy wrócił ze szpitala i wiedział, że to jego ostatnia prosta, zdecydował się na przyjęcie sakramentu chorych. Umarł pogodzony z Panem Bogiem, a ja mogę być spokojna, że zaczęło się dla niego naprawdę nowe życie...

 

Księdzem nie straszyć

– Teraz, proszę pani, to ja zdrowy już jestem – śmieje się Wojtek Cichocki z Torunia. – Ale co ja miałem z tymi moimi babami, jak chorować na serce zacząłem i przez moment wydawało się, że mogę z tego nie wyjść! Im się wydawało, że ja tego nie słyszę, ale przecież to serce miałem chore, a nie uszy! Dla mnie to oczywiste było, że chcę, żeby księdza mi przyprowadziły, żeby wyspowiadał, ale też żeby namaszczenia chorych udzielił. To się dopiero zaczęło! Żona i teściowa w płacz uderzyły i dalej przekonywać mnie, że niedługo sam wyzdrowieję i do kościoła sobie spokojnie pójdę. Że przecież nic mi nie będzie. Deliberowały mi pod drzwiami, że to bez sensu, że po co księdzem mnie straszyć. A najgorzej było, że kiedy już żona zdawała się ulegać, teściowa naskoczyła na nią, że własnego męża chce uśmiercić! A ja, proszę pani, to doskonale rozumiem, że to nie umieranie w tym sakramencie chodzi. Że to Pan Jezus chce pomóc człowiekowi nieść krzyż, że z Nim jest łatwiej. I słyszałem, że ponoć niektórzy, jak wołają księdza do chorych, to chcą, żeby po cywilnemu przyszedł i z Panem Jezusem schowanym w kieszeń, ale nigdy bym się nie spodziewał, że we własnym domu ktoś mnie będzie przed księdzem chciał chronić! Dopiero jak się uparłem, to ze łzami w oczach księdza mi przyprowadziły. A potem przez kilka dni na palcach wokół mnie chodziły, jakby sprawdzały, czy jeszcze oddycham. To niech pani powie, czy ja po tym wszystkim mogłem nie wyzdrowieć? Przecież nie mogłem dać im tej satysfakcji, żeby dalej zabobonami jakimiś myślały. I zapowiedziałem im już, że na drugi raz mają być mądrzejsze. I niech nie mają złudzeń – kiedy im się coś stanie, też księdza będę wołał. Od Pana Boga w ogóle uciekać głupio, a już uciekać w chorobie, to chyba głupota największa z możliwych.

 

Warto wyjść w noc

Sakrament namaszczenia chorych czasem okazuje się być ważną nauką nie tylko dla chorych i ich rodzin, ale i dla samych księży.

– Od trzech lat chodzę z sakramentami do starszej pani, takiej już po dziewięćdziesiątce – opowiada ks. Jan. – Pani owa bardzo mocno pielęgnuje pierwsze piątki miesiąca. I zawsze prosi, żebym to właśnie ja do niej przyszedł. Nie chodzi wcale o to, że jakoś szczególnie mnie lubi. Ona wie, że już ją znam, że nie będzie musiała wszystkiego tłumaczyć od nowa, że nie tylko udzielę jej sakramentu, ale będę świadkiem jej zmagań i całej duchowej drogi, bardzo świadomie przeżywanej. Te spotkania dla mnie, księdza, są niezwykłym doświadczeniem. I wychodzę stamtąd zawstydzony i onieśmielony jej świadomością Pana Boga, wrażliwością jej sumienia, nie chodzeniem na kompromisy...

Kiedyś w nocy, w Wigilię Bożego Narodzenia, ktoś przyszedł na plebanię z prośbą o księdza do chorego. Poszedłem. Rodzina czekała, mężczyzna był umierający, na krótko tylko odzyskiwał świadomość. Udzieliłem mu rozgrzeszenia i sakramentu namaszczenia, i wróciłem do kościoła na Pasterkę.

Gdy następnego dnia zobaczyłem wchodzących na plebanię tych samych ludzi, wiedziałem już, co się stało. Ale oni byli spokojni. I mimo że stracili kogoś, kogo kochali, byli spokojni – wiedzieli, że odszedł pogodzony z Panem Bogiem i otoczony Jego opieką. Kiedy się widzi wdzięczność i radość takich ludzi, obecną mimo cierpienia, wtedy człowiek wie, że warto czasem wyjść z domu, nawet w wigilijną noc, żeby zanieść Jezusa tam, gdzie Go potrzebują.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki