Kiedy wchodziłam do Państwa domu, powitał mnie piękny uśmiech starszej Pani spoglądającej ze zdjęcia. Jest Pani do niej niezwykle podobna...
− Nie wypieram się mamy, absolutnie! (śmiech) Ona miała w sobie ogromnie dużo serdeczności nie tylko dla nas, swoich dzieci, ale dla całej rodziny i wszystkich napotykanych ludzi. Pan Bóg powołał ją do siebie dwa miesiące temu, w 92. roku życia. Przeżyła je pięknie i tak też umierała, wśród najbliższych, otoczona modlitwą.
Dzień Matki to pewnie dla Pani dzień wspomnień. Jakie one są?
− Tak, to wyjątkowy czas podsumowań i takiego poczucia ogromnej wdzięczności dla Boga i dla mamy za całe dobro, które nam przekazała. Jestem pewna, że będzie ono nadal owocować w nas i w naszych dzieciach. Teraz, kiedy mamy nie ma już z nami, jeszcze bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, ile od niej otrzymaliśmy. Przede wszystkim bardzo dużo serca. Oboje moi rodzice stawiali na rodzinę. Oboje byli też lekarzami. Mamie marzyła się chirurgia, ale ze względu na dzieci zrezygnowała z niej i zrobiła specjalizację z medycyny przemysłowej. Pracowała w poradni kolejowej, a przysługujące jej z tego tytułu bezpłatne bilety na pociąg rodzice skrzętnie wykorzystywali, organizując nam wspaniałe wycieczki po Polsce. Charakter pracy mamy pozwolił jej na to, że mogła poświęcić się rodzinie. Przy takiej gromadce dzieci − mam trzy siostry i brata − w domu zawsze czekały na nią różne zajęcia. Ale pamiętam, że mama na wszystko miała czas. Była w tej kwestii dla mnie niedościgłym wzorem.
Była też zapewne wzorem w wielu innych dziedzinach.
− Mama uczyła nas rozwiązywania różnych życiowych spraw i przyuczała do prac domowych. Czyniła to codziennie, czasami w sposób tak dyskretny, że wręcz dla nas niezauważalny. Do dziś pamiętam, jak powtarzała: „Zaczynajcie działalność w kuchni tutaj, bo jak pójdziecie na swoje, to będzie wam dużo trudniej”. Każdy miał swoje zadania i wszystko trzeba było robić dokładnie. Tego też uczyły się od niej nasze dzieci, dla których była kochającą babunią. Miała zresztą trzydzieścioro wnucząt. Był nawet taki czas, że wszystkie jej cztery córki i synowa byłyśmy w stanie błogosławionym (pięcioro wnucząt rodziło się miesiąc po miesiącu, z przerwą na rocznicę ślubu dziadków). Wszystkie pięć byłyśmy wówczas na urlopach wychowawczych. Wtedy to, jeden raz w życiu, usłyszałam od mamy, że bardzo nam zazdrości. Ona nigdy nie przerwała pracy zawodowej. W jej czasach nie było po prostu urlopów wychowawczych.
No właśnie, porozmawiajmy teraz o Pani macierzyństwie. Dane było Pani budować je przecież na tak wyjątkowym przykładzie.
– Bez wątpienia, pragnienie bycia matką wyniosłam właśnie z rodzinnego domu. Widziałam w nim radość macierzyństwa, której nie przygaszało nawet codzienne zmęczenie mojej mamy. Ja sama jestem szczęśliwą żoną i mamą. Świadomie wymieniam to w takiej kolejności, bo to mąż jest dla mnie najważniejszy. Natomiast radość z rodzicielstwa odczuwam tym bardziej, że przyszło nam z Jackiem długo czekać na pojawienie się naszych dzieci. Stąd nie bez powodu mówimy, że naszym pierwszym dzieckiem jest duszpasterstwo rodzin, w którego działalność angażujemy się od 35 lat.
W naszym życiu rodzinnym jesteśmy teraz na pięknym etapie: dzieci są już dorosłe, ale mieszkają jeszcze z nami. Marysia ma lat 25, Janek 23, a Ula 21. Mieszka też z nami mama męża, która zresztą wymaga naszej stałej obecności w domu. Stąd wyjazdy planujemy tak, aby zawsze ktoś z nas mógł się nią opiekować. Na co dzień to ja spędzam z nią najwięcej czasu, od niedawna bowiem jestem na emeryturze.
Wcześniej doświadczyła Pani jednak trudu łączenia pracy zawodowej z życiem rodzinnym?
− Tak, to jest ogromny wysiłek, zwłaszcza kiedy dzieci są małe. Szczególnie zdałam sobie z tego sprawę w momencie, gdy przyszło mi zakończyć mój, w sumie ponaddziesięcioletni, urlop wychowawczy. Byłam z dziećmi w domu od urodzenia naszej pierworodnej córki, aż do pójścia do szkoły najmłodszej. Nie oddałabym tego czasu za żadne skarby świata! Doświadczyłam wtedy, jaka to wielka radość, kiedy można obserwować pierwsze uśmiechy dziecka, słuchać jego pierwszych słów, pomagać mu stawiać pierwsze kroki.
Z czasem zapewne zaczęła Pani także przygotowywać córki do macierzyństwa?
− Ja po prostu dzielę się z nimi sobą i swoją radością z macierzyństwa. Oboje z mężem staramy się, aby dzieci widziały w domu, że w rodzinie można być szczęśliwym. I chyba niczego więcej nie potrzeba.
Nie dalej, jak kilka dni temu, po spotkaniu rekolekcyjnym, które Jacek prowadził w Białej Podlaskiej, podeszła do mnie jedna z młodych mam, żeby podziękować za moją książkę O kobiecości. Przyznała, że pomogła jej w podjęciu decyzji o pozostaniu w domu po urodzeniu pierwszego dziecka, z czego bardzo się cieszy. Widać więc, że radość z macierzyństwa warto przekazywać innym.
Tym bardziej że nie każdy ma szczęście wynieść dobre wzory z rodzinnego domu.
− To prawda. A niezależnie od tego, nie da się ukryć, że dzisiejszy świat bardzo utrudnia bycie szczęśliwą mamą. Potrafi zamazać tę jasną wizję normalności. Kobieta jest wtedy szczęśliwa, jeśli może macierzyństwo realizować na drodze swojego powołania. Oczywiście zdecydowana większość czyni to, rodząc i wychowując własne dzieci, ale są przecież kobiety, które w małżeństwie nie mogą doczekać się potomstwa, jak i takie, które są samotne nie z własnego wyboru. Część kobiet wybiera też drogę powołania do życia konsekrowanego. U nich wszystkich macierzyństwo musi realizować się inaczej, one mogą matkować w inny sposób. Kiedy kobieta ma tego świadomość, jest jej łatwiej rozejrzeć się wokół siebie i znaleźć osoby, które potrzebują jej macierzyńskiej troski.
Przez prawie 30 lat pełniła Pani obowiązki diecezjalnej doradczyni życia rodzinnego. Miała Pani przez ten czas okazję obserwować wiele małżeństw. Jak zmieniał się model macierzyństwa?
− Przez całe pokolenia macierzyństwo było normalną drogą dla kobiety. Łatwiej było je więc podejmować. Natomiast dzisiaj świat potrafi zniekształcić wizję kobiecości. Są kobiety, które wręcz głośno krzyczą, że nie chcą być matkami. Nie mam wątpliwości, że nie mogą one być w pełni szczęśliwe, choć często jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy. Ten głos, który przebija się przez media i który jest zauważalny w naszej kulturze czy wręcz antykulturze, to jest głos, który potrafi młodym dziewczynom zamieszać w głowie i sercu. Tym bardziej jeśli nie wynoszą one wzoru radosnego macierzyństwa z domu. Widzą mamę nadmiernie utrudzoną albo taką, która marzy o ucieczce od dzieci. Wtedy często same też uważają, że szczęście da im taka ucieczka. Tymczasem okres wychowywania dzieci, to bardzo konkretny i ograniczony czas w życiu kobiety i nie da się go później nadrobić. Dlatego najważniejszym zadaniem współczesnych matek jest czytelne przekazywanie radości z macierzyństwa. Odnoszę wrażenie, że tego ciągle jest za mało.
Wspomniała Pani o zagrożeniach płynących ze strony przekazu medialnego, ale to przecież nie jedyne, jakie czyhają na polskie rodziny?
− Ależ oczywiście! Weźmy na przykład nasze prawodawstwo, które rodzinom nie sprzyja. Należy się rzecz jasna cieszyć z każdego wydłużenia urlopu macierzyńskiego, ale trzeba też mieć świadomość, że często dzisiejsi pracodawcy stawiają pracownicę wręcz pod murem, zmuszając ją do tego, aby nie decydowała się na dziecko. Tymczasem podejście do macierzyństwa, zarówno ze strony pracodawców, jak i współpracowników młodej mamy, jest dla niej bardzo ważne. Wiadomo, jak czuje się kobieta, która dzieląc się radością o swoim błogosławionym stanie spotyka się z niechęcią. Tutaj potrzebna jest aprobata i wsparcie, a przynajmniej uśmiech czy dobre słowo, bo przecież bywają sytuacje zaskoczenia macierzyństwem i związanych z tym niełatwych wyborów. Ja osobiście mam taką zasadę, że kiedy tylko widzę mamę w stanie błogosławionym, to od razu za nią i za jej dziecko odmawiam „zdrowaśkę”.
Musimy też wspomnieć o trudnościach ekonomicznych, które stają macierzyństwu na przeszkodzie.
− Podstawową z nich jest niepokój o to, czy praca męża i ojca wystarczy na zapewnienie bytu rodzinie. Nie dziwię się, że młodym ojcom spędza to sen z powiek, a mamy stawia przed trudnym wyborem: zostać z dziećmi w domu czy jednak wrócić do pracy zawodowej. Jestem daleka od tego, żeby wskazywać jedyną, słuszną drogę. Mam świadomość, że każda rodzina ma swoją niepowtarzalną historię i małżonkowie zmuszeni są podejmować różne decyzje. To, że ja zostałam w domu, było wspólną z mężem wspólną decyzją. Nie była ona łatwa z punktu widzenia ekonomicznego, ale nigdy nie zdarzyło się w naszym życiu, żebyśmy nie mieli co włożyć do garnka. Chcę jeszcze raz podkreślić, że jestem szczęśliwa, iż mogłam być z dziećmi w domu. Jestem za to wdzięczna Panu Bogu i mojemu mężowi.
Dr Jadwiga Pulikowska, żona dr. Jacka Pulikowskiego, matka Marii, Jana i Urszuli, od ponad 30 lat zaangażowana w działalność Duszpasterstwa Rodzin Archidiecezji Poznańskiej; w latach 1983–2012 diecezjalna doradczyni życia rodzinnego, zajmowała się też organizacją Podyplomowego Studium Rodziny przy Papieskim Wydziale Teologicznym w Poznaniu, a później przy Wydziale Teologicznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Odznaczona przez Benedykta XVI medalem „Pro Ecclesia et Pontifice” („Dla Kościoła i Papieża”).