Ona pochodzi z Pomorza, on z Wrocławia. Po studiach na fizjoterapii w przypadku Basi i inżynierii środowiska – Łukasza zostali jednak w Poznaniu. Oboje młodzi, pełni życia, wysportowani. Zaczynając wspólną życiową drogę, mogli oczywiście pójść w kierunku, który podpowiada świat: dorabiania się i planowania kariery. Basia i Łukasz Piędel wybrali jednak inaczej. Zdecydowali się na rok oderwać się od wszechobecnego pędu i pracować, nie oczekując zapłaty. Jak przyznają, ogromny wpływ na ich decyzję miała duchowość Ruchu Rodzin Nazaretańskich, do którego należą. − To w dużej mierze ona pchnęła nas do tego, żeby zrezygnować na pewien czas z siebie i z własnych ambicji – stwierdzają małżonkowie.
Miałam w głowie inny plan
Łukasz jeszcze jako student chętnie zwiedzał Europę na rowerze. W jego przypadku zaczęło się więc od chęci podróżowania i poznawania innych kultur. Pozostało mu tylko przekonać żonę, bo w grę wchodził wyłącznie wspólny wyjazd. − To Basia przybliżyła mnie do Boga i ona w decyzji o wyjeździe na misje szukała bardziej działania Opatrzności – mówi. Basia przez pewien czas nie chciała się jednak zgodzić. − Miałam w głowie inny plan na najbliższe lata naszego życia. Pobraliśmy się, gdy byłam jeszcze na studiach, myślałam raczej o powiększeniu rodziny. Postanowiłam jednak zaufać Łukaszowi − wspomina, dodając, że do końca przekonała ją przypadkowa rozmowa z koleżanką, która właśnie wróciła z Ghany. − Pamiętam, jak powiedziała, że nie trzeba się bać, tylko jechać, bo to jest niesamowite przeżycie.
Kiedy już zdecydowali się na wyjazd, pozostało im poszukać organizacji, dzięki której byłby on możliwy. Zaangażowali się więc w Salezjański Wolontariat Misyjny „Młodzi Światu”, od początku otwarcie przyznając, że chcą wyjechać na misje. − Nie nastawialiśmy się na żadne konkretne miejsce na świecie, byliśmy otwarci na to, co przygotował dla nas Bóg − wyjaśnia Łukasz. Skierował ich do Freetown, stolicy Sierra Leone, niewielkiego państwa w zachodniej Afryce.
Tylko my byliśmy biali
Zanim jednak wyjechali do Afryki, we włoskim Turynie zostali uroczyście posłani na misje. Odtąd także krzyże misyjne wiszące na ich szyjach przypominały, że swoimi czynami mają po prostu dawać świadectwo o Jezusie. Choć czasami wcale nie było im łatwo...
Pierwszy szok przeżyli na lotnisku w Brukseli. – Wśród wsiadających do samolotu do Sierra Leone tylko my byliśmy biali. Uświadomiliśmy sobie wówczas, że już nie będziemy anonimowi, ale że będziemy się wyróżniać – wspomina Basia. Wyjeżdżali pod koniec stycznia, przyszło im więc także oswoić się z ogromną różnicą temperatur. Na szczęście tamtejsza wspólnota salezjańska, do której trafili, przyjęła ich bardzo serdecznie. Należeli do niej wówczas księża i bracia z Wenezueli, Niemiec, Nigerii i Ghany. − Już pierwszego dnia Afryka zażądała, abyśmy zostawili w niej cząstkę siebie. Kiedy nasz gospodarz, Wenezuelczyk, ks. Ubaldino Andrade, rektor wspólnoty i proboszcz parafii, pokazywał nam jej teren, zgubiłem obrączkę. Trudno było mi to przyjąć – wyznaje Łukasz, dodając, że dopiero po roku dostrzegli symbolikę tego wydarzenia.
Wśród dzieci ulicy
We Freetown mieszka jakieś półtora miliona osób. Wszędzie jest bardzo ciasno, a domki to w większości szopy kryte dachem. Szacuje się, że na ulicach żyje tam ok. 2 tys. chłopców i 500 dziewcząt. Znajdujący się w centrum miasta ośrodek Don Bosco Fambul, w którym Basia i Łukasz zamieszkali, skupia się głównie na udzielaniu pomocy dzieciom ulicy. Co roku 60 chłopców przechodzi tam 10-miesięczny program resocjalizacyjny, który ma im pomóc w powrocie do domu. Ośrodek prowadzi też całodobowy telefon zaufania, z którego mogą korzystać potrzebujący wsparcia chłopcy, ale także kobiety i dziewczynki − ofiary przemocy i nadużyć seksualnych. Salezjanie stworzyli zresztą we Freetown schronisko również dla nich. To bowiem ogromny problem tego kraju, w którym gwałty, także na nieletnich, są na porządku dziennym. − Zauważyliśmy, że w Sierra Leone ludzie patrzą na pewne sprawy w prosty sposób. Bardzo powszechna jest na przykład aborcja, wykonywana szczególnie przez bardzo młode dziewczęta po kryjomu, bo nie ma na nią przyzwolenia społecznego. Z kolei wiele par przez lata żyje w konkubinacie. Wynika to także z sytuacji kulturowej, bo ślub wiąże się z ogromnym weselem, przekupywaniem rodziny panny młodej, od czego nie można się uwolnić − tłumaczy Basia.
Inną salezjańską inicjatywą jest Don Bosco Mobil – autobus pojawiający się na ulicach Freetown cztery dni w tygodniu. Jego kadra proponuje dzieciom namiastkę szkoły, poradnictwo, różnego rodzaje aktywności i co ważne, również jedzenie.
W niedzielę kościół, w tygodniu przedszkole
Po świetnie funkcjonującym ośrodku Don Bosco Fambul nadszedł też czas na stworzenie odpowiedniego miejsca dla dzieci z salezjańskiej parafii. Takie właśnie zadanie przygotował ks. Ubaldino dla Basi i Łukasza. Oddalona o jakieś 3 km od ośrodka parafia leży na wzgórzach dzielnicy Dwarzark. − Jej teren zamieszkuje ok. 60 tys. osób, ale trzeba pamiętać, że Sierra Leone to kraj muzułmański, a chrześcijanie stanowią tam jakieś 10 proc. mieszkańców. Na dwie niedzielne Msze św. przychodzi więc mniej więcej 600 osób – wylicza Łukasz. Rolę kościoła spełnia duża, prostokątna hala, która w tygodniu, po ustawieniu kurtyn, zamienia się w trzy pomieszczenia przedszkolne. Tuż obok znajdują się też różne budynki gospodarcze i szkoła podstawowa. W kwietniu Łukasz podjął się najpierw zaprojektowania, a potem nadzorowania budowy wiaty umożliwiającej dzieciom spędzanie czasu pod dachem w porze deszczowej. Pracował przy jej stawianiu również fizycznie, co – jak podkreśla – bardzo zbliżyło go do tamtejszych mieszkańców. Wiatę sfinansowano dzięki pieniądzom, które Basia i Łukasz zebrali jeszcze przed swoim wyjazdem w dwóch salezjańskich parafiach: w Poznaniu i Środzie Śląskiej.
Z kijkiem do szkoły
− Mieliśmy świadomość, że spędzimy we Freetown tylko rok. Nie chodziło więc o to, żebyśmy robili tam wszystko sami, ale aby zaszczepić w młodych ludziach ideę wolontariatu i służenia innym. Przygotowywaliśmy więc ich do tego, żeby sami byli animatorami w oratorium, które wprawdzie słabo, ale już tam funkcjonowało – zaznacza Basia. Przez pierwsze pół roku zaangażowani byli także w realizację programu pomagającego dzieciom ulicy nadrobić zaległości w szkole, tak aby mogły do niej wrócić. I, jak przyznają, wcale nie było to łatwe. − Dzieci szybko zauważyły, że ich nie uderzymy. Tymczasem w Sierra Leone przemoc wobec nich jest czymś zupełnie normalnym. Nauczyciele w szkołach używają nawet do bicia specjalnych kijków, które... dzieci same muszą przynosić do szkoły – wyjaśnia Łukasz.
W czasie letnich wakacji przyszedł natomiast czas na tzw. Summer Camp, czyli miesięczne półkolonie przygotowane dla ok. 150 dzieci. – To było prawdziwe wyzwanie! – podkreślają małżonkowie, dodając, że na szczęście dojechali do nich wtedy wolontariusze z Włoch, Polski i Argentyny. − Mogliśmy skupić się na logistyce tego przedsięwzięcia, a potem z nowymi siłami zabrać się za kolejne budowy, tym bardziej że mieliśmy na nie środki od włoskich wolontariuszy. Powstała więc druga wiata, nowa kuchnia, zrobiliśmy drenaże wokół kościoła zabezpieczające go przed ulewnymi deszczami, a to wszystko poprzedzone tygodniami spędzonymi na wykuwaniu w skale równego terenu pod budowę.
Byliśmy tylko trybikami
Rozbudowa zaplecza parafialnego dała także większe możliwości rozwoju oratorium. Tym bardziej że po półkoloniach miało już ono mocną grupę animatorów, którzy nie tylko towarzyszyli dzieciom w grach i zabawach, ale też prowadzili dla nich warsztaty muzyczne czy taneczne. − Dużo się w tym miejscu podczas naszego pobytu zmieniło, ale mamy świadomość, że byliśmy tylko małymi trybikami. Bez pomocy wielu osób to wszystko nie mogłoby się wydarzyć − podkreślają Basia i Łukasz.
Przyznają też, że w Sierra Leone bywało im naprawdę trudno. Mieli również chwile załamania, w których myśleli o powrocie. Nieraz odczuwali także zmęczenie. Pojawiły się problemy zdrowotne, co było trudne do przejścia z powodu braku opieki medycznej. − Czasami czuliśmy złość i bezradność, jednym słowem, święci tam nie byliśmy. Ale w miarę zbliżania się dnia wyjazdu coraz bardziej szkoda nam było opuszczać tych ludzi, którzy stali się naszymi przyjaciółmi, wręcz rodziną. Teraz czujemy, jak byśmy byli przez nich posłani na misje do Polski, po to by opowiadać o nich i o ich problemach – stwierdzają. − Trudno też było nam na początku dostrzec owoce, jakie wynieśliśmy z tej misji, tak jak trudno było znaleźć moją obrączkę na kamienistej drodze pełnej dziur i zakamarków. A jednak udało się – dodaje Łukasz. Oboje powrócili do swoich miejsc pracy, choć mają świadomość, że ten rok może być w ich drodze zawodowej postrzegany jako zmarnowany. − Nie zamieniłabym ani jednej chwili tam spędzonej na lepszą pracę tutaj. Zresztą możemy opowiadać, że byliśmy w Sierra Leone... – mówi z uśmiechem Basia.