Minister Michał Boni zapowiedział powołanie instytucji, która miałaby monitorować przypadki tzw. mowy nienawiści, a ściślej, mowy „przeciwko ksenofobii i nietolerancji” w przestrzeni publicznej. Chodzi głównie o internet i... kazania głoszone w kościołach.
Skojarzenie tych dwóch płaszczyzn: forów internetowych i kościelnych kazań można by uznać za słowny lapsus, być może dziennikarską kaczkę, gdyby nie słowa ministra administracji i cyfryzacji, które padły na antenie jednej z rozgłośni radiowych: – To, co mnie martwi w tej dyskusji, która toczy się od kilkunastu dni, to próba zredukowania problemu „mowy nienawiści” tylko i wyłącznie do języka polityki, a moim zdaniem język polityki to tylko wierzchołek góry lodowej tego, co dzieje się szeroko, w różnych grupach społecznych, tego, co dzieje się z jednej strony na różnych forach (...), ale i tego, co dzieje się podczas niedzielnych kazań w wielu kościołach, gdzie padają słowa deprecjonujące – w sposób poza wszelką normą – polski rząd.
Politycy pod kloszem
Pomysł powstania Rady ds. Mowy Nienawiści nie jest więc czystym przypadkiem, tym bardziej że przedstawiciele partii rządzącej przygotowali projekt zmian w artykule 256. Kodeksu karnego. Chcą, by brzmiał on w następujący sposób: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. A więc każdy, kto niepochlebnie wyraża się o politykach, będzie podlegał takiej samej karze, jak ktoś, kto szerzy antysemityzm, rasizm czy faszyzm. Jak można zauważyć, najbardziej chronioną grupą mają być właśnie politycy. Przesadzam? Tym, którzy uważają, że jest to nadinterpretacja, pragnę przypomnieć głośną sprawę „upomnienia” przez policjantów ks. Tomasza Duszkiewicza z Sadowego za kazanie, które wygłosił w Święto Niepodległości. Kapłan wspominał w nim o zaniedbaniach rządu wobec wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, inwigilacji marszu w obronie wolnych mediów i ubiegłorocznego Marszu Niepodległości. Czyżby to było ostrzeżenie? Czy rządzący politycy boją się słów krytyki? A może jest to po prostu próba wprowadzenia tylnymi drzwiami cenzury, narzędzia dyscyplinującego niepokornych, albo, pardon, „uzdrawianie polskiej debaty publicznej”? Zdaniem ministra Boniego w Polsce potrzebna jest „tama przeciwko mowie nienawiści”, czyli, jak można rozumieć, trzeba wyznaczać granice dla słów duchowieństwa i hierarchów Kościoła w Polsce.
Minister pod pojęciem „mowa nienawiści” rozumie wypowiedzi „ksenofobiczne” i „nietolerancyjne”, a także „deprecjonujące” oceny polityków. Tak się jakoś dziwnie składa, że mianem „nietolerancyjnych” określani są ci, którzy nie popierają finansowania metody in vitro z budżetów polskich miast, aborcji czy przywilejów dla homoseksualistów. Co zatem jest „mową nienawiści”, skoro nie są nią słowa wykrzyczane przez muzyka podczas jednego z koncertów: „Żryjcie to g...”, czyli Biblię, którą równocześnie darł na scenie, ani nazwanie przez posła Niesiołowskiego abp. Józefa Michalika mianem „krętacza”. I może jeszcze jeden przykład z wyżej wspomnianej rozmowy radiowej ministra Boniego. W nawiązaniu do jego wypowiedzi o kościelnych kazaniach, prowadząca audycję Janina Paradowska stwierdziła: „No bo taki jest polski Kościół”…
Może warto więc wytłumaczyć, co tak naprawdę oznacza pojęcie „mowa nienawiści”. Termin hate speach ukuto w lewicowo-liberalnych kręgach Zachodu jako narzędzie strategii nie po to, by eliminować nienawiść czy przemoc w relacjach międzyludzkich, ale po to, by podporządkować społeczeństwo lewicowym ideologiom na temat natury człowieka, płci, seksualności, wartości czy norm moralnych, forsując je najpierw w kulturze, a potem w polityce i prawie. Jest to więc narzędzie bardzo przydatne, jeśli ktoś chce ukształtować czyjeś poglądy na własną modłę.
Siła słowa
Co ciekawe, minister administracji i cyfryzacji szuka zwolenników nowej instytucji w środowisku... hierarchów Kościoła katolickiego. Podczas ostatniego spotkania Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu przekazał list abp. Sławojowi Leszkowi Głodziowi z apelem o przeciwdziałanie „mowie nienawiści”. „Ostatnie dni szczególnie mocno pokazują problem mowy nienawiści w życiu społecznym w naszym kraju. W tej kwestii nigdy dosyć przezorności, bo gdy do debaty wkracza przemoc, może dojść do nieszczęścia. (…) Mowa nienawiści najpierw przejawia się w opiniach, potem w języku opisującym świat, w końcu zaś – w działaniach ludzi. Nie możemy być wobec tego obojętni. Dlatego zwracam się z apelem o pomoc w przeciwstawianiu się mowie nienawiści i wszelkim objawom nietolerancji” – głosi treść listu. Warto przypomnieć, że polscy biskupi wielokrotnie apelowali o porzucenie języka nienawiści, zwłaszcza w debacie publicznej. Czynili to nie tylko indywidualnie, ale i poprzez listy pasterskie Konferencji Episkopatu Polski.
Nie zaprzeczam, że siewców nienawiści znajdziemy pewnie wszędzie. Należyte standardy trzeba zachować w każdej dyskusji, wymagane są jednak przede wszystkim w życiu publicznym i towarzyskim. Przed konsekwencjami niewłaściwego używania języka przestrzegał już św. Jakub w swoim liście. Siła słowa jest nierzadko większa niż siła czynu. Jeśli władza przeforsuje swoje projekty, to każdy obywatel będzie pod sankcją więzienia zobowiązany do wypowiadania się na jej temat wyłącznie w sposób pozytywny.
Niestety wiele wskazuje na to, że pojęcie „mowa nienawiści”, lansowane przez rządzących, ma służyć takim właśnie celom. Oby w przyszłości nie orwellowskiej „myślozbrodni”.