Nienawiść w sieci zatacza coraz szersze kręgi. Zaczyna się od niewinnych żarcików – tzw. internetowych memów, których celem jest obśmianie jakiejś grupy społecznej (np. „wąsatych Januszów”) albo zjawiska („parawaningu” – hit ostatnich wakacji). U podstaw tego zjawiska leżą daleko idące zmiany społeczne, z których być może nawet nie zdajemy sobie sprawy.
Internetyzacja polityki
O tym, jak potężnym narzędziem jest internetowy hejt, świadczy sfera polityki, a jako przykład mogą posłużyć tegoroczne wybory prezydenckie i parlamentarne w Polsce. Walka o wyborcę przestała już polegać na złożeniu mu jak najlepszej oferty (choćby to były obietnice bez pokrycia) i przeniosła się do sieci, gdzie orężem stały się m.in. wspomniane memy. W tej walce już nie chodzi o to, by zbudować jak najszersze poparcie dla swojego kandydata czy obozu, ale o zaszkodzenie, obrażenie i jak najmocniejsze wyszydzenie politycznego oponenta, co staje się esencją współczesnych kampanii wyborczych.
„To już nie jest przygodny hejt. Zapnijmy pasy i przygotujmy się na nową erę w polityce” – zapowiadał przed wyborami Tomasz Wróblewski, naczelny „Wprost”. Ta nowa era polega na internetyzacji polityki, w ramach której kampaniami wyborczymi, zamiast specjalistów z agencji public relations, kierują tysiące anonimowych internautów, gotowych do produkcji najbardziej nienawistnych memów, jakie można sobie wyobrazić (które nota bene często nie oddają nawet ułamka prawdy na temat tego, co powiedział hejtowany polityk). Dodajmy – internautów, którzy sami tworzą między sobą plemienne podziały, nienawidząc się wzajemnie tylko ze względu na odmienność politycznego światopoglądu.
Oswajanie zła
Politycy, którzy nader często stają się bohaterami internetowych żartów, jako osoby publiczne są w miarę uodpornieni na hejt. Gorzej jest ze „zwykłymi” ludźmi, których dosięga wirtualny język nienawiści. Janusz Ławrynowicz, policjant z Pasłęka, niespodziewanie stał się bohaterem memów, kiedy nieznany sprawca pobrał jego fotografię ze strony komisariatu. Młodszy aspirant wbrew sobie stał się prototypem „pana Andrzeja”, czyli wąsatego Polaka-cebulaka, a jego fotografia szybko rozeszła się po sieci. Mężczyzna przeżył prawdziwą gehennę – załamał się, miał stan przedzawałowy, musiał korzystać z pomocy psychiatry...
Przykładów niewinnych żartów, które stają się przyczyną ludzkiej tragedii, nie brakuje. Zawsze znajdzie się ktoś, kto pod pozorem panującej w sieci anonimowości da upust prymitywnej fantazji i sypnie z rękawa bluzgiem. Pedał, lewak, żyd, komunista… – lista wyzwisk, które mogą zrujnować czyjeś życie, jest długa. Ale, co ciekawe, dla ich autora nie jest to żaden przejaw nienawiści. To przecież tylko zabawa. „Słowo «hejt» jest płytkie i nijakie, przede wszystkim – łagodzi zjawisko, które opisuje. Oswaja zło, bo łatwiej powiedzieć «jestem hejterem» niż «nienawidzę ludzi». Jeśli po śmierci 14-latka ktoś pisze: «dobrze, że zdechł», nie jest śmieszkiem-prowokatorem, ale rani, sprawia ból, sieje i zbiera nienawiść. Niezręcznie mówić o hejcie, bo hejt to za mało” – pisze na swoim blogu Haloziemia.pl Konrad Kruczkowski.
Granice nienawiści
Jak więc odróżnić, co jest żartem, choćby mocnym, jeszcze hejtem, a co już mową nienawiści? Rada Europy definiuje ten termin jako „wszystkie formy ekspresji, które rozpowszechniają, podżegają, wspierają lub usprawiedliwiają nienawiść rasową, religijną, ksenofobię, antysemityzm lub inne formy nienawiści wynikające z nietolerancji, łącznie z nietolerancją wyrażoną za pomocą agresywnego nacjonalizmu i etnocentryzmu, dyskryminacją i wrogością wobec przedstawicieli mniejszości, imigrantów i osób obcego pochodzenia”. Zaś według polskiego prawa, znieważanie lub nawoływanie do nienawiści na tle narodowościowym, rasowym, etnicznym, wyznaniowym jest zabronione i karalne na podstawie art. 256 i 257 Kodeksu karnego.
Wszystko powinno być więc jasne, ale nie jest, bo nienawistnych komentarzy przybywa, a ściganie ich autorów nie należy do priorytetów stróżów prawa. Czemu miałoby tak być, skoro trudno określić, czy jakiś wpis już nawołuje do nienawiści, czy jeszcze nie? Dlatego co jakiś czas uruchamiane są kampanie społeczne na ten temat, a ostatnio rzecznik praw obywatelskich zorganizował Okrągły Stół. Do debaty nie zaprosił przedstawicieli Kościoła katolickiego. „To współczesna forma prześladowania chrześcijan” – mówił o antykatolickich wpisach ks. Piotr Sadkiewicz, którego zdaniem, katolicy są „najbardziej hejtowaną grupą w internecie”.
Prawda cała, półprawda i...?
Ks. Sadkiewicz, proboszcz z Żywiecczyzny, który od dawna wzywa do uporządkowania internetu, w rozmowie z KAI ubolewa nad niesprawiedliwością mediów, które np. wyłączają opcję komentowania pod artykułami o uchodźcach, jednocześnie pozwalając na wulgarne wpisy pod adresem Kościoła. W obszernym raporcie KAI „Katolik wobec mowy nienawiści” wypowiada się również ks. Przemysław Śliwiński, rzecznik archidiecezji warszawskiej, stwierdzając, że jakakolwiek informacja o Kościele prowokuje falę agresywnych wpisów niemających nic wspólnego z treścią informacji czy artykułu.
To prawda, ale czy cała? Owszem, artykuły, w których katoliccy publicyści przedstawiają wykładnię doktryny Kościoła katolickiego, w tak delikatnych kwestiach, jak sprawy światopoglądowe (aborcja, eutanazja, in vitro, antykoncepcja, etc.) spotykają się z wielkim oporem internautów. Komentujący nie chcą, by im „dyktować, jak mają żyć” albo „zaglądać pod kołdry”, a to i tak najdelikatniejsze ze sformułowań, jakie można przytoczyć. Pojawia się też „watykańska mafia”, „siedlisko pedofilów”, „ciemnogród” czy „średniowiecze” oraz cała litania przekleństw.
Zgoda, Kościół nie ma dobrego PR w internecie. Ale czy przypadkiem nie jest tak, że i katolicy dokładają do tego swoje „zasługi”, posługując się bez mała językiem, który w pewnych przypadkach także można nazwać nienawistnym, czy okładając obelgami tylko dlatego, że oponent należy do innej „kościelnej frakcji”? Nie sposób przytoczyć kilometrów wojen słownych toczonych na forach pomiędzy tradycjonalistami a sympatykami wspólnot charyzmatycznych czy Neokatechumenatu, ale zerknijmy choćby na tytuły artykułów na portalu, który określa swoją tożsamość jako katolicki. „Tokarczuk za antypolonizm – na pal!!!” czy „Gender – warchoły chcą sobie wybierać płeć”. Chciałoby się napisać, prawdziwy przykład mowy miłości w chrześcijańskim wydaniu.
Mowa miłości
Nie chcę wchodzić w spory, kto jest bardziej prześladowany w sieci, a kto mniej, czyj głos jest lekceważony, a czyj eksponowany. Zwolennicy opcji lewicowej (liberalnej) mają swoje miejsca wyrażania opinii, podobnie jak konserwatyści czy radykałowie mają swoje. Gorzej, jeśli idzie o ich przyzwoitą koegzystencję na tzw. neutralnym gruncie. Refleksja, jaka nasuwa się na koniec tych rozważań, jest właściwie jedna: my, katolicy nie możemy pozwolić sobie na to, by – w imię wyznawanych zasad – oczy przysłaniała nam ta sama nienawiść, z którą chcemy walczyć.
Nie możemy pozwolić sobie na plemienne podziały i zachowania dyktowane mentalnością Kalego. Pisząc o kimś „ludzkie ścierwo” (a i takie określenia na temat uchodźców wychodziły spod klawiatur „narodowych katolików”) niczym nie różnimy się od islamskich terrorystów, przed którymi tak gorliwie chcemy bronić Polski. Może jedynie tym, że internetowym komentarzem jeszcze nie ucinamy głowy. Ale to przecież tylko kwestia czasu – od czegoś w końcu się zaczyna, a skoro łatwo przychodzi mi wirtualna nienawiść, to jaką gwarancję mam, że z taką samą nienawiścią nie zacznę reagować wobec bliźniego?
Zastanawiając się nad tym, jaki winien być dziś język Kościoła, ks. Józef Kloch zalecał, by był to „język jak najbliższy Ewangelii”. Jezus wprawdzie nie stronił od mocnych słów, kiedy potępiał grzech, ale przecież nigdy nie potępiał człowieka. Jeśli my, chrześcijanie nie chcemy być hejtowani w sieci, sami musimy dać dobry przykład, bo inaczej zwyczajnie stracimy swoją wiarygodność. A nienawiści w ten sposób i tak nie zwalczymy, bo z nią się „walczy” miłością, a nie nienawiścią...