Lubię stare czarno-białe zdjęcia. Te chwile zatrzymane w bezruchu i nieznane postacie o lekko rozmytych, zadumanych twarzach wyglądają tak, jakby czekały na dopowiedzenie swojej historii. Na kilku fotografiach pojawia się młody ksiądz – smukły jak topola, z ciemną czupryną i twarzą muśniętą uśmiechem. To będzie jego historia – trochę dłuższa niż artykuł na Wikipedii.
Urodził się w październiku 1925 r. w Chełmcach leżących niedaleko Kruszwicy. Dom Anastazji i Stanisława nieustannie rozbrzmiewał dziecięcym gwarem – Marian, Roman, Jan, Stanisław, Władek, Ludwik i jeszcze siostra. 25-hektarowe gospodarstwo było gwarancją spokojnego bytu. – Człowiek właściwie niczego więcej nie pragnął. Wszystko, co tylko chciał, miał w domu. Dzieciństwo wspominam z sentymentem… W Chełmcach chodziłem do szkoły podstawowej i choć obowiązywało wówczas siedem klas, już po szóstej poszedłem do gimnazjum w Radziejowie Kujawskim. Byłem też ministrantem, więc dzieliłem obowiązki między pomocą w domu, nauką w szkole a służbą w kościele – wspomina ks. prałat Władysław Mielcarek.
Wojenne koleje
– Nie pamiętam dokładnie – 11 lub 12 września 1939 r. zobaczyłem Niemców wjeżdżających na motorach. Stanąłem jak słup soli. Tak się chciało płakać… Ojca zabrali 2 listopada do więzienia w Inowrocławiu, podobnie jak proboszcza, wójta, kierownika szkoły. Po nas przyszli 4 grudnia. W ciągu 20 minut kazali się spakować i wywieźli na wozie do szkoły w Gniewkowie. Mieszkaliśmy tam kolejnych dziesięć dni – do momentu skompletowania transportu. Następnie załadowano nas do wagonów towarowych i tak zaczęła się dwudniowa „podróż” przez Warszawę do Chełma Lubelskiego – opowiada ciepłym, trochę już zmęczonym głosem mój długoletni proboszcz ze Szwederowa. Tam po przesiedleńców przyjechały powózki. Wszystkich zabrano do gminy – do Wierzbicy. W niewielkim pokoiku stłoczono około 40 osób. – Ludzie byli tak zmęczeni, że spali na surowych podłogowych deskach. Rano zjechali się okoliczni gospodarze i zabierali ze sobą – do domów… Do Olchowca dotarliśmy tuż przed Bożym Narodzeniem. Po świętach zakwaterowano nas – razem z inną rodziną – w… dużym pokoju. I tak przeżyliśmy całą zimę – w jednym pomieszczeniu, na lichej słomie. Bracia (wśród nich najstarszy – rocznik 1910) handlowali. Trzeba było ryzykować, żeby „jakoś” żyć. Pracowaliśmy, gdzie się dało – w lesie, na polu, u różnych rzemieślników. Nieraz byłem świadkiem łapanek, które nie tylko trzymały w ryzach miejskie ulice i zaułki, ale odbywały się także na wsiach. Z wysokich, ponurych bud wysypywali się żołnierze i każdego, kogo spotkali na swojej drodze, zaganiali na plac. Tam dokonywali selekcji. Wielu wysłali do Oświęcimia. Mnie zastali kiedyś w polu. Kiedy tylko ich spostrzegłem, położyłem się w zbożu i udawałem, że śpię. Nie wiem dlaczego, ale przeszli obok mnie, zostawiając za sobą ślady ciężkich, żołnierskich butów…
Później Mielcarkowie przeprowadzili się do Święcicy. Przygarnęła ich niezwykle pobożna i pełna życzliwości dla wygnańców rodzina Lechnickich. Tam w spokoju doczekali końca wojny. Młody Władek jeszcze w 1944 r. trafił do Zamościa – mieszkał kątem u brata, który był kierownikiem spółdzielni skupującej zboże. Tam skończył gimnazjum, zdał tzw. małą maturę i rozpoczął pierwszą klasę matematyczno-przyrodniczą w miejscowym liceum. W 1946 r. przeniósł się do rodziców do Inowrocławia – tam kontynuował naukę w „Kasprowiczu”. – Po maturze pojechałem do Poznania, żeby zorientować się, czy jest tam wydział teologiczny. Okazało się, że nie ma, więc w drodze powrotnej wstąpiłem do gnieźnieńskiego seminarium, gdzie złożyłem podanie. Przyjmował mnie kard. August Hlond. Tym samym w lutym 1947 r. stałem się alumnem. Studiowałem filozofię w Gnieźnie, a teologię w Poznaniu…
Lata seminaryjne
– Jestem księdzem już 60 lat. I ciągle myślę, że powołanie to coś niezwykłego. To dar – jak mówił Jan Paweł II – i tajemnica. Herbert też pisał, że „to wcale nie wymagało wielkiego charakteru (…), lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku. Tak, smaku, w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia”. Bo mnie od zawsze pociągało to, co dobre, piękne i prawdziwe. Właściwie nigdy nie miałem kłopotów z wiarą, jakichś kryzysów, zwątpień i załamań. Bliskie są mi słowa Asnyka, który napisał, że „im głębiej wnikasz w tajniki stworzenia, tym ci się bardziej dusza rozprzestrzenia i większym staje się Bóg”. Chciałem stawać się coraz lepszym człowiekiem – ale nie tak tylko dla siebie. Dla innych. I to był już prawdopodobnie zaczyn mojego powołania. Bo ja zawsze chciałem służyć człowiekowi. Bieda materialna i duchowa poruszała mnie do głębi. Pragnąłem uświęcać siebie i służyć ludziom. Pobyt w seminarium jedynie umocnił moją decyzję. Rektorem był wówczas ks. infułat Aleksy Wietrzykowski – człowiek pełen Bożego Ducha. Inni profesorowie też porywali. Nie sposób pominąć biskupów gnieźnieńskich – kard. Augusta Hlonda i prymasa Stefana Wyszyńskiego. To był dopiero wielki mąż Kościoła. Znał dobrze mentalność ludzi Wschodu i potrafił praktycznie bezboleśnie przeprowadzić Kościół w Polsce przez „Morze Czerwone”. Zawsze nam mówił, by chronić ludzi, nawet za cenę własnego cierpienia… To z jego rąk przyjąłem święcenia kapłańskie. 7 czerwca 1952 r., leżąc w katedrze i czując chłód posadzki, myślałem jedynie o głębokim zawierzeniu Bogu. Wcześniej – na czwartym roku seminarium – razem z dwoma kolegami oddaliśmy się w niewolę Matce Bożej. Tak wyglądał mój „duchowy” posag…
Czas kapłaństwa
Po prymicjach pojawił się pierwszy dekret – do Inowrocławia. – W farze było dwóch wikariuszy i ks. Stanisław Płoszyński – wielki miłośnik ojczyzny. Władze likwidowały wówczas stowarzyszenia katolickie. Kanonik wysyłał mnie do Warszawy z pismami. Chodziło o to, by informować prymasa, co nam zabierano, by w czasie rozmów z rządem Kościół miał rzeczowe argumenty. No i pewnego dnia wezwano mnie do Urzędu Miejskiego w Inowrocławiu. Jeden z oficjeli powiedział, że ma do mnie „prośbę” – abym donosił mu, kto odwiedza księdza kanonika. Popatrzyłem na niego i powiedziałem: „Ja jestem księdzem. Jeśli chce pan wiedzieć, kto przychodzi do proboszcza, niech pan postawi pod drzwiami swoich ludzi”. Po dwóch latach trafiłem do Bydgoszczy – do parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa. 15 stycznia 1959 r. otrzymałem dekret proboszczowski do Kretkowa koło Jarocina. Spotkałem się tam z wielką przychylnością ludzi – przez siedem lat miejscowi przyjeżdżali po mnie wozem i dowozili do szkół. Spotykałem się również z miejscową władzą komunistyczną – a to w sprawie nauczania religii, a to po zezwolenie na procesję Bożego Ciała. Wielu urzędników miało dość walki z Kościołem i Bogiem. Wychowywali się w przedwojennych – pobożnych rodzinach. Kiedy tylko widzieli, że mogą mi zaufać, otwierali serca i sumienia…
Kolejnymi „przystankami” na kapłańskiej drodze ks. Mielcarka były Powidz i Żnin. Tamtejszy kościół św. Floriana był parafią sufragana gnieźnieńskiego. W 1970 r. ks. Władysław zaprosił na Pałuki prymasa Polski. – Ukarali mnie i wikariusza za to, że – po pierwsze było za głośno, a po drugie – na zewnątrz łopotały flagi obcego państwa. Na kolegium poszedłem z encyklopedią. Pokazałem im flagę watykańską – owszem, biało-żółtą, ale o zupełnie innych proporcjach i z herbem. Podkreśliłem, że prawo karne trzeba brać ściśle – skoro nie było herbów papieskich, to całość można uznać jedynie za dekorację. Po jakimś czasie wezwali mnie ponownie i powiedzieli, że… biało-żółte dekoracje też były zakazane. Ot, władza…
Ostatnią „przystanią” stała się Bydgoszcz. Ksiądz Mielcarek trafił tu ponownie 1 lipca 1972 r. Jak mówił bp Jan Czerniak, młodego proboszcza posłał sam kard. Wyszyński, żeby „tego ducha wiary i polskości na Szwederowie podtrzymywał”. – Faktycznie, prymas w swoich pamiętnikach napisał, że nigdzie go tak ludzie nie witali jak na Szwederowie. Ta dzielnica słynęła z wielkiej miłości do Eucharystii, Matki Bożej i ojczyzny. Mieszkało tu wielu pracowników kolei. Jeśli chodzi o posługę, zawsze uważałem, że wszystkie inne zajęcia duszpasterskie – katechizacja czy głoszenie kazań – mają prowadzić człowieka do zjednoczenia z Bogiem, czyli sakramentu pokuty. Spowiadanie jest pracą najtrudniejszą – najbardziej wymagającą…
Papieskie spotkania
– Co oprócz kapłaństwa? Lubiłem sport. A z rzeczy bardziej dla „ducha” – operę i teatr. Bo kino to nie dla mnie. Obrazki, obrazki bez treści. Nawet filmy o kard. Wyszyńskim czy Janie Pawle II dziwiły – człowiek ich znał, a to, co na ekranie, było takie jakieś płytkie… Z Janem Pawłem spotkałem się pierwszy raz w Rzymie w 1971 r. – na beatyfikacji o. Kolbego. Po uroczystościach powiedzieli nam, że kard. Wojtyła chce się spotkać z księżmi ze swojej archidiecezji. Wszyscy zostali w holu. Pamiętam, że po trzech godzinach ciągle tam stali i czekali na swojego biskupa, który… utknął w korkach. Zacząłem się zastanawiać, co on takiego ma w sobie, że przyciąga do siebie ludzi jak magnes. Z kolei w 1974 r. byłem u kolegi we Francji. Pewnego dnia do seminarium, w którym mieszkaliśmy, przyjechał kard. Wojtyła – miał wygłosić jakiś wykład w Paryżu i zatrzymał się tam, gdzie my. Zjedliśmy razem obiad i poszliśmy do kaplicy na adorację. Później ja poszedłem zwiedzać miasto i wróciłem na popołudniową kawę. Kiedy wszedłem do kaplicy, w tym samym miejscu, co przed kilkoma godzinami, siedział Wojtyła. Modlił się. To mi utkwiło w pamięci. Ta umiejętność trwania na modlitwie i miłość do ludzi. Później, podczas każdej pielgrzymki do Rzymu, spotykałem się z Ojcem Świętym. To niewiarygodne, ale… pytał o Szwederowo. Mówił: „Pamiętam 1966 rok. Ale była wichura, jak do was jechałem!”. Przyciągał cały świat – nie tylko do siebie. Do Chrystusa. I taki powinien być każdy kapłan…