Kiedy wychodzę z domu Hani i Macieja dochodzi już północ. Gdyby nie to, że przede mną daleka droga do domu, pewnie rozmawialibyśmy jeszcze dłużej. – Nasze nazwisko zobowiązuje. Lubimy siedzieć długo w nocy – stwierdza Hania, kiedy zauważam, jak późna zrobiła się już pora. – Nazwisko mamy krótkie i proste, a mimo to często jest przekręcane. Kiedy się więc przedstawiam, od razu mówię: Sowa, tak jak ten mądry ptak – dodaje z uśmiechem.
Lubią to, co robią
Hanna i Maciej Sowowie mieszkają na obrzeżach dwudziestotysięcznej Środy Wielkopolskiej. − Takie miasta jak nasze mają swój urok. Nie jest się w nich anonimowym – stwierdza Maciej. Rozpoznawani są w swojej lokalnej społeczności także dzięki pracy Hani, która jest dziennikarką średzkiego tygodnika. – To zajęcie bardzo mi odpowiada pod względem organizacyjnym. Mogę je wykonywać, pomimo że mam dużo dzieci. Jest dla mnie zresztą świetną odskocznią od domowych obowiązków, a do tego lubię to, co robię – opowiada. Hania zajmuje się w redakcji sprawami kultury. − Koledzy żartobliwie mówią o mnie, że jestem „redaktor kulturalna”. Przeprowadzam m.in. wywiady z gwiazdami – aktorami i artystami estradowymi, którzy odwiedzają nasze miasto. Ostatnio wspominałam rozmowę, którą odbyłam z niedawno zmarłym aktorem Krzysztofem Kolbergerem. To był naprawdę przemiły człowiek... – zamyśla się Hania.
Maciej natomiast od kilkunastu lat pracuje w branży informatycznej. Dziesięć lat temu założył własną firmę. − Włożyłem w nią sporo wysiłku i pracy i tak, krok po kroku, firma się rozrastała. W tej chwili razem ze wspólnikiem zatrudniamy 20 osób. Praca zabiera mi trochę więcej czasu, niż gdybym pracował na etacie, ale mniej niż ludziom, którzy kierują własną firmą. Staram się, żeby mnie całkowicie nie pochłonęła − przyznaje.
Miłość musiała dojrzeć
Maciej pochodzi z leżącego w okolicach Czarnkowa Roska. − Będąc u jego rodziców, odkryłam, że tam na żonę pana Sowy mówi się pani Sowina. Bardzo mi się ta forma spodobała – stwierdza Hania, z wykształcenia polonistka. To właśnie podczas studiów, dokładnie na kierunku bibliotekoznawstwo, poznała przyszłego męża. − Spotkaliśmy się na Kaszubach, na franciszkańskich rekolekcjach pod nazwą „Alwernia”, które odbywały się w Sulęczynie. Maciej miał wtedy długie blond włosy i – jak się okazało – grał w chrześcijańskiej kapeli rockowej na perkusji. Ale wtedy „nie zaiskrzyło” między nami. Zawiązała się jednak wówczas paczka przyjaciół. Chodziliśmy razem na spotkania Franciszkańskiego Ruchu Apostolstwa Młodzieży Alternatywnej, które odbywały się u oo. franciszkanów przy pl. Bernardyńskim w Poznaniu. A nasza miłość dojrzewała... – wspomina Hania, krojąc w kuchni bagietki na kolację. 8-letni Staś i 4-letni Zbyszko biegają po kuchni, podbierając co chwilę kawałek pieczywa. Częstuje się nim również 13-letnia Karolina, która nosi na rękach swojego najmłodszego, dwumiesięcznego braciszka.
Kiedy Sowowie pobrali się w 1997 r., zamieszkali w rodzinnym domu Hani. − Moi rodzice mieli gospodarstwo pod Środą Wielkopolską. Gdy postanowili przepisać je na brata, kupili działkę w mieście i wybudowali dom z myślą o tym, że spędzą w nim resztę życia, a w przyszłości zamieszkam w nim ja. Pamiętam, że wprowadziliśmy się do niego dokładnie w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Kiedy rano włączyliśmy telewizor, powitał nas generał Jaruzelski – opowiada Hania. Jej tata zmarł dwa lata później.
Sowie życzenia
Młodzi małżonkowie mieszkali z mamą Hani, która zdążyła im jeszcze pomóc w opiece nad dwojgiem najstarszych dzieci. Zmarła w 2001 r. – Gdy zaczęły rodzić się dzieci, pomyśleliśmy o rozbudowie domu. Po śmierci mamy odłożyliśmy jednak realizację tych planów i dopiero ponad rok temu wprowadziliśmy się na piętro. Teraz mieszka nam się o wiele lepiej, bo dzieci mają na górze swoje pokoje – tłumaczy Hania. Tę różnicę odczuwają również dzieci. − Lubię czasami pobyć sobie sam, poczytać czy poukładać klocki Lego. Teraz, we własnym pokoju, mam więcej miejsca dla siebie i mogę skupić się na tym, co robię – cieszy się 12-letni Włodek.
Dom rodziny Sowów jest jednak jeszcze ciągle remontowany. Jedno z niewykończonych pomieszczeń pełni na razie funkcję stolarni. Kiedy Maciej ma czas, robi w nim meble do dziecięcych pokojów. − Lubię dłubanie w drewnie. Mój tata z wykształcenia jest stolarzem i trochę się tego fachu od niego nauczyłem – przyznaje. Hania natomiast przed ubiegłorocznymi świętami Bożego Narodzenia stolarnię zamieniła w małe domowe Betlejem. Zrobiła w nim dzieciom sesję zdjęciową. − Dzieci bardzo chętnie pozowały. Jędruś był małym Jezuskiem, Karolina − Maryją, Włodek − św. Józefem, a Staś wcielił się w jednego z mędrców. Największy problem mieliśmy z ciągle spadającym na oczy kapeluszem pastuszka Zbyszka – mówi z uśmiechem ich mama. Te zdjęcia ozdobiły wysyłane rodzinie i znajomym świąteczne „sowie życzenia”. − Otrzymali je również moi czterej starsi bracia. Tak się bowiem złożyło, że byłam w domu najmłodsza z pięciorga rodzeństwa. Z kolei moja córka jest najstarsza i ma również czterech braci, tyle że młodszych – wyjaśnia Hania.
Nie jesteśmy sami...
Gdy wchodzę na piętro domu Sowów, na korytarzu prowadzącym do czterech kolorowych pokoików dostrzegam niecodzienny plakat. Przedstawia narysowane modlące się dzieci, a wśród wielu wypisanych na nim haseł widnieją m.in. takie: „Modlitwa to rozmowa z Bogiem” czy „Zaufaj Panu całym sercem”. – To jest owoc pracy tak zwanego klubiku dla dzieci. Tego rodzaju zajęcia prowadzone są podczas naszych wspólnotowych wyjazdów – mówi Maciej. Cała rodzina zaangażowana jest bowiem w działalność poznańskiej wspólnoty Genezaret, której zresztą Hania i Maciej są współzałożycielami. − Kiedy skończyliśmy studia, zaczęliśmy poszukiwać innej oferty duszpasterskiej niż ta przeznaczona dla studentów. Trudno było nam coś znaleźć, doszliśmy więc z grupą ok. 20 osób do wniosku, że założymy własną wspólnotę. Była jesień 1997 r. Jeden z kolegów należał do poznańskiej parafii przy ul. Kościelnej i to do niej się „przytuliliśmy”. Wspólnota zaczęła się rozwijać, pojawiali się kolejni ludzie – tłumaczy Maciej, dodając, że trafiają do nich przede wszystkim osoby już w pewien sposób uformowane, poszukujące swojego miejsca w Kościele. − Wiadomo, że także w życiu duchowym zdarzają się kryzysy, a dzięki wsparciu wspólnoty łatwiej je pokonać. Zresztą, kiedy jest się we wspólnocie, łatwiej także iść w życiu prostą drogą. Przebywa się wśród ludzi, którzy myślą tak samo i dla których Bóg jest również najważniejszy – podkreśla Hania. − Nie jesteśmy jednak we wspólnocie skoncentrowani na naszych wewnętrznych sprawach. Nie zaniedbując własnej formacji, staramy się służyć innym przez podejmowanie różnych działań, od prowadzenia w swoich parafiach grup dla osób przygotowujących się do bierzmowania, do tak dużych inicjatyw, jak ogólnopolska konferencja „Biblia o finansach” – dodaje jej mąż.
Z tatą w kajaku
W tej chwili ze wspólnotą Genezaret związanych jest ok. 200 osób mieszkających w różnych częściach Poznania i Wielkopolski. – W tej sytuacji doszliśmy do wniosku, że trzeba działać również lokalnie. Dążymy więc do tego, aby zakładać osobne grupy w parafiach, w których mieszkamy. Tak dzieje się już w Tarnowie Podgórnym i mamy nadzieję, że stanie się tak również u nas, w Środzie Wielkopolskiej – mówi Maciej.
Wspólnota zresztą od lat stara się w różny sposób docierać do ludzi z przesłaniem Ewangelii. Organizuje np. otwarte dla wszystkich rodzinne wyjazdy wakacyjne czy weekendowe, które są dla rodzin okazją do spędzenia czasu ze sobą, ale też na zbliżenie się do Boga. Każdego roku zaprasza też ojców z synami na spływy kajakowe. − Najpierw, sześć lat temu popłynąłem po raz pierwszy z Włodkiem. Od dwóch lat w wakacje wyruszam na dwa spływy, bo zabieram też Stasia – przyznaje tata. − Śmiejemy się, że jak podrosną młodsi synowie i Maciej będzie chciał z każdym z nich pojechać na kajaki, to ma miesiąc urlopu z głowy. Ale tak poważnie, myślimy o różnych opcjach. Można na przykład co roku zabierać inne dziecko – dopowiada Hania, dodając, że walka z wodą to ukazanie synowi kawałka męskiego świata. − Jeżeli ojciec ma w sensowny sposób zadbać o swoją rodzinę i dawać jej poczucie bezpieczeństwa, to musi być trochę twardy i odporny na pewne rzeczy. Większość mężczyzn nie ma kiedy nauczyć synów takich zachowań. Wspólne spływy kajakowe są do tego świetną okazją – wyjaśnia Maciej. − Bardzo lubię te nasze spływy. Razem z tatą śpimy wtedy w namiocie i pływamy w kajaku, a tata ma czas tylko dla mnie – podsumowuje Włodek.
Razem, kiedy tylko się da!
Hania natomiast stwierdziła, że skoro chłopacy mają swoje spływy, to ona będzie zabierała Karolinę latem na tydzień nad morze. − Już dwa lata z rzędu byłyśmy na takim babskim wyjeździe – mówi Hania. – I bardzo miło spędziłyśmy tam z mamą czas, przesiadywałyśmy na plaży i mogłyśmy nagadać się do woli – dopowiada Karolina.
Zresztą, jak zauważają małżonkowie, kiedy cała rodzina chce wspólnie spędzić czas wolny, trudno jest im znaleźć zajęcie, które można wykonywać jednocześnie ze wszystkimi dziećmi. – Staramy się jednak i tutaj znaleźć jakieś dobre rozwiązania. I tak od kilku lat co roku w ferie zimowe całą rodziną jeździmy na narty. To stało się naszą pasją, podobnie jak chodzenie po górach – stwierdza Maciej. − Najmłodsze dzieci wędrują z nami w nosidle na plecach taty i jesteśmy dumni z tego, że zdobyliśmy już Giewont i Kopę Kondracką – dodaje Hania.
Tego wolnego czasu Sowowie zresztą nie mają zbyt wiele. − Wszyscy, oczywiście z wyjątkiem dwóch najmłodszych synów, jesteśmy zaangażowani w wielu miejscach, a dzieci z przyjemnością chodzą na rozmaite zajęcia dodatkowe – zauważa Maciej. Dwoje najstarszych należy do młodzieżowego chóru Ama la Musica. Podobnie jak rodzice, a wcześniej babcie, bardzo lubią śpiew. Uczestniczą również w zbiórkach poznańskiego szczepu Royal Rangers, chrześcijańskiej, międzynarodowej organizacji prowadzącej zajęcia skautowe. Karolina uwielbia też czytać. − Moje ulubione autorki to Musierowicz i Montgomery. Przeczytałam wszystkie ich książki i to kilka razy. Lubię też czytać młodszym braciom – wyznaje Karolina. Takie oczytanie procentuje. Karolina zajęła ostatnio pierwsze miejsce w tzw. małym finale Ogólnopolskiego Konkursu Języka Polskiego „Słowo daję”, któremu patronuje prof. Jan Miodek. Włodek natomiast przyznaje, że jak wszyscy chłopcy w jego wieku, najbardziej lubi siedzieć przy komputerze. − Ustaliliśmy jednak z rodzicami zasady, że każdy z nas może grać dwa razy w tygodniu po pół godziny. I to mi wystarcza – stwierdza nastolatek.
Wzór prawdziwego mężczyzny
W cotygodniowy, dość zapełniony grafik Karolina, Włodek i Staś oraz ich tata mają także wpisane treningi karate. − Odkąd pamiętam, zawsze uprawiałem jakiś sport. Karate jest dla mnie po prostu rodzajem aktywności fizycznej – tłumaczy Maciej. Zaczął ćwiczyć jeszcze jako młody chłopak, a potem, jak mówi, miał kilkunastoletnią przerwę. – Sześć lat temu powróciłem do karate nie dlatego, że jakoś szczególnie się nim pasjonuję, ale dlatego, że Włodek chciał na nie chodzić – przyznaje tata, podkreślając, że w jego odczuciu uprawianie sportu nie powinno polegać na tym, że rodzice tylko przyprowadzają dziecko na treningi. − Syn postrzega ojca jako wzór prawdziwego mężczyzny. Kiedy więc dziecko widzi, że na treningu ojciec siedzi na ławce, po jakimś czasie chcąc być „jak tata”, także chce na niej usiąść – podkreśla Maciej. − Zależało mi na tym, aby uczyć moje dzieci aktywnego podejścia do sportu. Zdobyłem więc odpowiednie uprawnienia i prowadzę zajęcia karate w sekcji dla dorosłych, a raz w tygodniu także dla dzieci – dodaje. Jak sam bowiem mówi, kiedy się w życiu za coś zabiera, stara się robić to na sto procent. − Rzadko robię coś „na pół gwizdka” – stwierdza tata Sowa.