Logo Przewdonik Katolicki

Aż do śmierci... Miłość, za którą tęsknimy?

Katarzyna Jarzembowska
Fot.

Kolejne w naszym życiu święto zakochanych. Kolejne spotkanie z walentynkowym przemysłem. I kolejne pytanie, gdzie jest prawdziwa miłość? Taka nie na próbę, nie na wakacje tylko. Miłość, która nie ustaje, nigdy się nie kończy. Czy nie za taką właśnie miłością tęsknimy? Czy jednak właśnie taka jest jeszcze możliwa?

 

Kolejne w naszym życiu święto zakochanych. Kolejne spotkanie z walentynkowym „przemysłem”. I kolejne pytanie, gdzie jest prawdziwa miłość? Taka nie na próbę, nie na wakacje tylko. Miłość, która nie ustaje, nigdy się nie kończy. Czy nie za taką właśnie miłością tęsknimy? Czy jednak właśnie taka jest jeszcze możliwa?

 

Prawdziwa miłość. Taka na pogodę i niepogodę. Na pusty portfel i na chlebek z masełkiem. Na posrebrzone włosy i spracowane ręce. Taka „miłość na zawsze” się zdarza – wyczekana, wymodlona, a nawet wychodzona – na wspólnej drodze do kościoła, wzdłuż zielonego brzegu Noteci, na prywatkach…

 

Ona i on

W kilku kartonikach – setki zdjęć. Po części czarno-białych. Na obrazkach sprzed lat przewijają się jak w kalejdoskopie ludzie z XIX i XX w. Szczuplutka dziewczyna z figlarnym uśmiechem i burzą kręconych włosów to Jadzia. A ten wysoki, pełen uroku mężczyzna z zaczesanymi włosami i filmowym uśmiechem to Franek. Są ciągle niezmienni – ramię w ramię. Wszystko dokoła przemija – odchodzą towarzyszące im postaci, ale zaraz pojawiają się nowe, zdjęcia nabierają kolorów, tam zieleń ogrodu, gdzie indziej złocona kopuła Lichenia. Siedzą naprzeciwko mnie – czy się zmienili? Nie wiem, z łatwością odnajduję w nich rysy sprzed lat. Jadzia rocznik 1936 i Franek – 1937.       

 

Wspomnień czar

Dawniej miłość miała czas, żeby dojrzeć. Nikomu nigdzie się nie spieszyło. Wszystko miało swój naturalny rytm – ktoś komuś wpadł w oko, ktoś z kimś poszedł na spacer lub… oglądał Wyścig Pokoju w świeżo co zdobytym telewizorze.

– Mieszkałem ulicę wyżej. Właściwie to znaliśmy się z drogi do kościoła. Dopiero potem chodziliśmy na prywatki do Jadzi. Potrzebni byli chłopacy do towarzystwa – bo jak tu inaczej tańczyć, więc cztery czy pięć takich spotkań się odbyło. I tak się w sobie zakochaliśmy – mówiąc współczesnym językiem. A od tego zakochania do miłości upłynął dobry rok. Oczywiście, w czasie naszego dojrzewania nie byliśmy tak mądrzy jak współczesne pokolenie. Ja miałem 26 lat, Jadzia – 27. Człowiek niby już dorosły, a nie myślał jeszcze o rodzinie! – wspomina Franciszek Maćkowski.

– U Maćkowskich pewnego dnia pojawił się pierwszy telewizor na ulicy. Franek jechał po niego aż do Człuchowa! Jak go uruchomili, a był akurat Wyścig Pokoju, to wołał do nas: „Jadzia, chodź na telewizor!”. Tak to się zaczęło… Wspólne prywatki, oglądanie telewizji, spacery… – dodaje pani Jadwiga.

– Przychodziłem do Jadzi zazwyczaj po obiedzie i szliśmy wtedy dróżką na cmentarz lub spacerowaliśmy brzegiem Noteci. Nie afiszowaliśmy się po ulicach. Jakoś tak…

 

Obrazek z modlitwą

A jak to było z tą „dobrą żoną”? – Razem ze mną do szkoły chodził Zdzisław Pałubicki – późniejszy jezuita. Mówiliśmy sobie na „ty”. Kiedy był już po święceniach, poszedłem do niego do spowiedzi. I wtedy dał mi obrazek z modlitwą o dobrą żonę. I ta modlitwa… wyprosiła mi moją Jadziulkę, z którą żyję prawie pięćdziesiąt lat. Do dzisiaj mam tę karteczkę w książeczce do Pierwszej Komunii Świętej – mówi. – Ja z kolei wzorowałam się na moich rodzicach. Uważałam ich za idealne małżeństwo. Przede wszystkim w naszym domu nie było alkoholu, złego traktowania, obojętności. Myślałam: „Boże, żebym ja tak kiedyś miała…”.

21 września 1963 r. – to był pogodny początek jesieni. Ślubu udzielał ówczesny proboszcz parafii św. Wawrzyńca w Nakle ks. kanonik Ignacy Klimacki. – Jadzia była sztandarową Panien Różańcowych i w czasie Mszy żegnała się ze sztandarem. Podczas samego ślubu – kiedy kapłan udzielał błogosławieństwa macierzyńskiego dla żony – odszedłem na bok. Byłem bardzo wzruszony. Tak mnie wtedy gryzło w gardle… Ale przeszło. Pamiętam to jak dziś.

 

Do końca razem

Wtedy trudno było „iść na swoje”, wziąć kredyt na mieszkanie, mało kto dostawał też gotówkę od rodziców na swoje cztery kąty. – Mieszkaliśmy skromnie z rodzicami, mieliśmy jeden pokoik, ale było nam dobrze. Dopisywało zdrowie i miłość kwitła. Pan Bóg pomagał – bo jakżeby inaczej, kiedy człowiek tak wierzy i się modli. Jeden drugiego wspomagał. Takie zakorzenienie rodzinne idzie potem dalej – przez pokolenia. To wpajaliśmy trojgu naszym dzieciom – tak się śmiejemy, że one są naszą największą inwestycją. Są wykształcone, mają dobrą pracę – dom zawsze jest ich pełen – mówi pani Jadwiga.

– Recepta na udany związek? – powtarza pytanie pan Franciszek. – To przede wszystkim zrozumienie i zaufanie. Nie mamy żadnych tajemnic – także tych finansowych. Jest wspólna sakiewka, która leży w jednym miejscu. Oczywiście, nie ma też domu bez cichych dni, ale należy umieć wybaczać i zapominać. Jak się przysięgało miłość, wierność i uczciwość małżeńską aż do śmierci, trzeba to tak wypełnić…

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki