Bywają jednak ludzie, o których nie da się powiedzieć inaczej. I choć nie trąbią o nich w telewizji, oni są – w polarach, podniszczonych butach, niedrogich samochodach. Ot, tacy herosi codzienności…
Słoneczne przedpołudnie. Szeroko otwarte drzwi magazynu przy ulicy Śląskiej wpuszczają do środka resztki jesiennego ciepła. W promieniach słońca widać drobinki kurzu unoszące się w powietrzu. Z łatwością dostrzegam czerwoną bluzę Marka. Jeszcze mnie nie widzi – przewozi na niewielkiej platformie kartony. Chyba z kawą zbożową lub mlekiem. Równo poukładane – sięgają już ponad moją głowę. Przeliczam, ilu ludzi czeka na tę pomoc. Pomoc niezauważalną, pozornie banalną, a jednak imponującą. Przypominają mi się słowa kard. Stefana Wyszyńskiego: „Wielkich ludzi od wszelkich spraw jest bardzo dużo, a Chrystus chce, aby wielcy ludzie byli od małych spraw – sam nas tego uczy”…
Od początku w barwach Kościoła
Marek Kamiński – lat 43. W domu – żona Grażyna i troje gimnazjalistów (najstarszy syn i córka działają w Szkolnym Kole Caritas). Nie jest rdzennym bydgoszczaninem – urodził się – jak sam mówi – „na początku Mazur”, na Pojezierzu Brodnickim. Mieszka w Osielsku, które dawniej leżało w granicach diecezji pelplińskiej.
– Wielu tamtejszych kapłanów miało wpływ na moje życie – mówi Marek – chociażby ks. Bernard Zakrzewski, który „za ucho” zaciągnął mnie w szeregi ministrantów, czy proboszcz parafii ks. Henryk Mross – człowiek wielkiego kalibru, który – jako dyrektor biblioteki seminaryjnej w Pelplinie – dawał mi wskazówki podczas pisania pracy magisterskiej. Ukończyłem teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Tam również zetknąłem się z elitą – ks. Mieczysławem Krąpcem i ks. Tadeuszem Styczniem, którzy ukształtowali moje widzenie świata…
Marek jest gadułą. Mówi dużo i – co najważniejsze – ciekawie. Jak wspomina, miał ochotę zostać księdzem, działać w barwach Kościoła. Jako świeżo upieczony magister pracował początkowo w handlu (i to z powodzeniem), jednak chęć robienia czegoś „dla ludzi” okazała się silniejsza. Trafił do Solca Kujawskiego – w roli katechety. – Uczyłem przez sześć lat. W liceum, technikum, zawodówce, gimnazjum, klasach specjalnych. Zdobyłem naprawdę porządne szlify. Powoli zacząłem zdawać sobie sprawę, że lata lecą, a ja się z tymi młodymi coraz bardziej rozmijam. Do każdego z osobna można dotrzeć i zrobić naprawdę wiele, ale w grupie jest ciężko. Jestem skrupulatny, zależy mi na wszystkim, co robię. Nie potrafię podejść do sprawy „na luzie”. Dlatego bardzo przykładałem się do lekcji i czułem pewną frustrację – że to jednak nie znajduje odzewu. Wysłałem swoje CV w różne miejsca. Także do Caritas Diecezji Bydgoskiej…
Mistrz drugiego planu
Jest rok 2005. Dyrektor bydgoskiej Caritas zaprasza Marka na rozmowę i… od razu rzuca na głęboką wodę. – Czyli osoba, która kilka lat uczyła religii, dostaje do zrealizowania, na dzień dobry, projekt unijny dotyczący ludzi wykluczonych społecznie. Trzeba go zrobić i rozliczyć. Byłem kompletnie zielony. Ja i pani księgowa, która miała mi pomagać. Ale daliśmy radę. Potem przyszedł drugi projekt i następny…
Dziś chyba łatwiej byłoby wyliczyć, za co Kamiński nie jest odpowiedzialny. Jako koordynator figuruje nieomal przy każdej akcji – „Skrzydła”, „Rodzina w sieci”, dystrybucja żywności unijnej na całą diecezję bydgoską, pomoc socjalna (dary medyczne, wypożyczanie sprzętu rehabilitacyjnego), wolontariat (czyli współpraca z Parafialnymi Zespołami Caritas – w liczbie około 70 i Szkolnymi Kołami – tych jest 60), wszystkie cykliczne akcje Caritas, szkolne wyprawki (osobiście zapakował około tysiąca plecaków dla najbardziej potrzebujących dzieciaków). – Skoro to działa, to znaczy, że daję radę. Oczywiście, kosztuje to bardzo dużo czasu i są takie okresy w roku, kiedy jest naprawdę ciężko. Chociaż mnie bardziej niż ta praca fizyczna wykańczają telefony. Mam ich dziennie od trzydziestu do stu. To są różne sprawy, które trzeba pchnąć do przodu. W międzyczasie przychodzą do biura podopieczni Caritas, trzeba pilnować terminów projektów, odzywać się do różnych placówek. Od pięciu lat bazuję na notatkach. Mam w nich zapisane dosłownie wszystko, nawet tak banalne instrukcje, żeby kogoś o coś zapytać. No i jeszcze kalendarz, zwłaszcza, że o wielu akcjach muszę często myśleć dużo wcześniej, niż wskazuje na to ich termin. Nic nie może wylecieć mi z głowy, inaczej – cała praca leży.
Rozkład dnia? Kamiński wstaje przed siódmą, chyba że odwozi żonę na poranną zmianę – wtedy o wpół do piątej. Potem jedzie do biura lub magazynu. W tym ostatnim jest co drugi dzień, bo trzeba rozładować tira i rozdysponować żywność na parafie. W głównej siedzibie Caritas trzeba rozpatrzyć prośby o wsparcie, zdiagnozować ewentualne potrzeby, napisać protokoły przekazania, pchnąć informację do magazyniera. Swoim torem idą „Skrzydła”, świąteczna zbiórka żywności, świece wigilijne. Pod tymi – wymienianymi po przecinku – sprawami kryją się dziesiątki tysięcy osób. Kiedy kończy pracę o szesnastej – nigdy nie ma zrobionego „wszystkiego”. Więc praca idzie z nim do domu.
– W Caritas nie ma przestoju. Dobrze, gdy możemy komuś pomóc. Czasami dzwonią ci, których obejmujemy wsparciem, i po roku dziękują za żywność, bo dzięki niej przetrwali. Oczywiście, zdarzały się takie momenty, że chciałem z tej pracy zrezygnować. Nawał jest taki, że człowiek się zastanawia, czy warto aż tak się poświęcać. Ja tę pracę jednak lubię. Ona jest różnorodna. Tu się nie stoi przez kilka godzin na taśmie produkcyjnej. Raz się pcha paletę z żywnością, raz przygotowuje jakąś akcję. Tutaj się nie jest dla finansów, ale dla pewnych idei. Bo to jest właśnie Caritas… – mówi Marek.
Zakulisowe wyznania
Zdarza się, że go nie ma w pracy. I nie chodzi tu o nieobecność spowodowaną L4, tylko o urlop – czas święty. – Wtedy naprawdę mnie nie ma. Wyjeżdżam i nie zabieram służbowej komórki. Zresztą, ostatnio spędzałem wakacje na Podlasiu, gdzie w ogóle nie było zasięgu. Staram się również ograniczyć weekendowe telefony. Choć z tym ciągle bywa różnie. Na początku – przez dwa, trzy lata mojej pracy – telefon w sprawie pomocy potrafił dzwonić w sobotę nawet o dwudziestej drugiej. Zacząłem być stanowczy i… teraz takie telefony też się zdarzają, ale sporadycznie.
Marek nie jest typem ryzykanta – ceni sobie pewną stabilność. Jego konikiem jest turystyka. Połowę regału z książkami zajmują te o tematyce religijnej, a drugą – te związane z geografią czy podróżowaniem. – Stanowczo turystyka czynna, zarówno krajowa, jak i zagraniczna. W ciągu roku oszczędzam i odkładam na wakacje, chociaż wiadomo, że chciałoby się mieć więcej środków na podróżowanie. Już teraz siedzę nad przewodnikami, planując przyszłoroczny wyjazd. To – oprócz szczytnych idei, wiary i chęci pomocy drugiemu człowiekowi – ważny motor napędowy mojego życia…