Rozmowa z Tomaszem Zubilewiczem, znanym i jednym z najzabawniejszych prezenterów pogody.
„Pogodynkiem” został Pan podobno przez przypadek.
– W telewizji publicznej ogłosili konkurs na prezenterów pogody. Jednym z jego warunków było to, że kandydat nie mógł mieć więcej niż 30 lat. A ja już miałem 32. Moja żona jednak się uparła i namawiała: „Idź. Jesteś optymistą, to pokaż, że to przekuwasz na życie”. Poszedłem i okazało się, że wygrałem ten konkurs. Jeśli więc można mówić o przypadku to… żona była tym bardzo mocnym bodźcem.
Prezenterem pogody jest Pan już ponad 16 lat. Niezwykłe, że przez te wszystkie lata nie znika z Pana twarzy uśmiech. Jak to się robi?
– Myślę, że nam, chrześcijanom, łatwiej zachować takie pogodne nastroje. Nie ukrywam, że moje optymistyczne podejście do życia wynika właśnie z tego, że jestem człowiekiem wierzącym. Skoro Bóg jest dobry, to dlaczego mam się martwić? Przecież wszystko, co robimy, ma prowadzić do dobra.
A kiepska pogoda? Nie wpływa na Pana źle, nie pogarsza nastroju?
– Nie, kiepska pogoda też jest potrzebna. Podczas urlopu ludzie potrzebują słonecznej pogody, ale wtedy rolnicy czekają na deszcz. Musimy określić, co to jest zła pogoda. Nawet duży mróz nie jest zły, bo jego obecność powoduje, że później jest mniej komarów. Mogę skwitować to tak: nie ma złej pogody, mogą być tylko nieodpowiednie ubrania.
Codzienna prognoza pogody to program krótki. A Pan zawsze ma jakieś ciekawe informacje, anegdoty – jak w trzyminutowym programie zawrzeć coś więcej prócz informacji, ile będzie stopni w stolicy i kiedy będzie padało w Suwałkach?
– Do tego wieczornego wystąpienia przygotowuję się przez cały dzień. Słucham tego, co mówią ludzie na korytarzach, tu w pracy, na stacji, gdy tankuję samochód, gdy kupuję w sklepie czy jak wychodzę z psem na spacer. To wszystko później zbieram i wybieram co ciekawsze rzeczy, które najlepiej pasują do pogody na dany dzień. Później wykorzystuję to w prognozie. Szukam więc inspiracji wokół siebie. Dzięki temu jestem chyba lepiej odbierany, bo mówię językiem bardziej zrozumiałym, a poza tym jestem blisko ludzi, blisko tego, czym żyją, co jest dla nich ważne. Wiem, że Pan Piotr ze sklepu ma problem, bo zbliża się weekend, a on chce wrócić z koszami pełnymi grzybów, a w lasach jest sucho i on nie wie, czy w związku z tym ma na te grzyby jechać, czy nie. Jak zostanie w domu, to żona zagoni go do jakichś prac porządkowych, a jak pojedzie i wróci z pustym koszem, to też będzie niedobrze.
Te anegdoty, ale i książki, które Pan wydał, to dowód na świetną znajomość geografii, szczególnie naszego kraju. Wiem, że geografem jest Pan z wykształcenia, ale czy także z pasji?
– Geografem zostałem chyba dlatego, że bardzo lubiłem wyjeżdżać. W czasach szkoły podstawowej czy średniej jeździłem dużo. Zawsze mnie interesowało to, co jest inne, niż u mnie na Mazowszu, w Warszawie. Także odkrywanie różnic, odnajdywanie ich, tłumaczenie sobie, dlaczego Polska właśnie w tym miejscu jest taka piękna. Czym to jest spowodowane? Rzeką, a może innymi czynnikami? Znajdywanie tego to zdobywanie wiedzy, a co za tym idzie, wzbogacanie siebie samego. Nie będę ukrywał, że jest jeszcze mnóstwo miejsc, które chciałbym zobaczyć.
Które najbardziej?
– Chyba najmniej znam ziemię lubuską. Chciałbym też więcej czasu spędzić na Lubelszczyźnie. Po pierwsze, bo to najbardziej słoneczny region w Polsce, po drugie, bo zawsze dojeżdżałem do Puław, do Lublina, a rzadziej wypuszczałem się na ziemię zamojską czy w okolice Rylewca, a tam jest naprawdę pięknie.
Geografii uczył Pan też w szkole. Jakim był Pan belfrem?
– Podobno srogim. Jak dziś wchodzę na naszą-klasę, to widzę, że trochę narzekają na mnie.
O szkołę pytam nieprzypadkowo, bo zastanawiam się, czy to obcowanie z młodzieżą wpłynęło potem pozytywnie na pracę prezentera?
– Tak. Szkoła bardzo pomogła mi w pracy w telewizji. Chociażby na tym pierwszym spotkaniu, na tym konkursie, bo wiedziałem, że jeśli mam powiedzieć coś o Wielkopolsce, to muszę stanąć tak, by tę Wielkopolskę pokazać, a nie zasłaniać jej plecami. Wiedziałem, jak skupić uwagę komisji. Czy najpierw powiedzieć, a później pokazać, czy odwrotnie; czy zawiesić głos, by zainteresowała się tym, o czym mówię. To były sposoby, które wykorzystywałem w szkole. Pamiętam, że największa cisza była na lekcjach wtedy, gdy miałem kłopoty z gardłem. Uczniowie musieli maksymalnie się wyciszyć, żeby mnie słuchać.
Pewnie wielu o tym nie wie, ale był Pan także katechetą. Nauczanie religii da się połączyć z geografią?
– Pewnie tak, choć dziś już nie pamiętam, w jaki sposób się to odbywało. Pamiętam za to, że bardzo przeżywałem tę moją katechezę, bo to był pierwszy rok, gdy religia została wprowadzona do szkoły. Ks. proboszcz nie miał wtedy kadry w naszej parafii, zaproponował więc mojemu koledze i mnie, byśmy mu pomagali. To było dla mnie też nowe doświadczenie, bo geografia to przedmiot z taką wiedzą, którą się przekazuje, a potem się jej wymaga, natomiast kwestie wiary, ważne dla ducha, przekazywać trzeba inaczej. To jest bardzo delikatna kwestia. Poza tym wiara to nie tylko i wyłącznie wiedza, którą otrzymujemy w szkole, ale również coś, co powinno się wynosić z domu. Bardzo często te dwie sprawy całkowicie się rozchodziły. Nauczanie religii wiązało się z odpowiedzialnością, a poza tym z koniecznością mówienia o Bogu do młodzieży, która miała zupełnie inne spojrzenie na życie.
Doszliśmy do Pana Boga. Nie boi się Pan mówić o swojej wierze. Jako osobie medialnej trudno jest Panu to robić? Klimat dla katolików w mediach jest chyba, mówiąc delikatnie, chłodny…
– Nigdy się nie spotkałem w pracy z jakimś negatywnym przyjęciem. Dzięki Panu Bogu dużo zyskałem i nie boję się o tym mówić. To są dla mnie sprawy bardzo ważne. W moim życiu w tej kwestii nie ma żadnego dysonansu. Czasem widzę, że w mediach jest to postrzegane jako taka sensacyjka, że nagle ni stąd, ni zowąd okazuje się, że jest ktoś, kto chodzi co niedzielę do kościoła i kto ma jedną i tę samą żonę od 24 lat. To jest w świecie show biznesu dziwne.
Wróćmy do pracy w telewizji. Jak w każdym zawodzie, tak i tam zdarzają się wpadki. Tyle że problem telewizji polega na tym, że widzi to pół Polski. Czy jakieś szczególne swoje wpadki Pan pamięta?
– Jasne. Raz pomyliłem się i powiedziałem, że „opady przesuwają się znad dzielnic centralnych nad Polskę środkową”, innym razem podałem średnią odległość Ziemi od Słońca w milionach kilometrów kwadratowych. Miałem też taką śmieszną przygodę: kolega zostawił telefon w redakcji, a razem siedzieliśmy na galeryjce w studiu, w którym nadawane są Fakty. Siedzieliśmy między kamerą a przejściem, więc nikt bez wejścia na wizję nie mógł przejść, by ten telefon wyłączyć. Właśnie było wejście na wizję: miałem prognozę pogody o 16.00, a telefon zaczyna dzwonić. Widzę poruszenie w reżyserce, bo dźwięk dzwonka wychodzi na wizję. Żeby wybrnąć z całej sytuacji, mówię więc: drodzy państwo, proszę do nas nie dzwonić, jeszcze jedna prognoza pogody będzie o 19.00, po głównym wydaniu Faktów. W tym momencie telefon zamilkł.
Trzeba być gotowym na wszystko.
– Telewizja TVN jest trochę inna niż publiczna. Tutaj mam większe możliwości pokazania się i trzeba dotrzeć do widza. Mogę rozwinąć skrzydła. Pamiętam, że podczas świąt Wielkiej Nocy, w lany poniedziałek, podczas mojej prognozy pogody synoptyk podszedł do mnie i w momencie, kiedy ja mówiłem „lany poniedziałek”, on wylał na mnie szklankę wody. Nie wiedziałem, jak zareagować, bo to wszystko było na wizji. Gdybym zaczął się wściekać, nie wyglądałoby to najlepiej. Przyjąłem więc to z uśmiechem. Później, po zakończeniu prognozy wszyscy w studiu zaczęli się śmiać. Okazało się, że oni wcześniej zrobili nawet próbę tego oblania. O tym, że synoptyk mnie obleje wodą, wiedzieli wszyscy: reżyserka i cała redakcja łącznie z szefem Faktów Grześkiem Miecugowem. Byłem pełen uznania, że przygotowali coś tak fajnego.