Logo Przewdonik Katolicki

Czad i Ewangelia

Marcin Jarzembowski
Fot.

Miasto Laï położone jest 400 kilometrów na południe od Ndżameny i 120 kilometrów od Doby. Od 2005 roku wśród ludności afrykańskiej pracował ks. Jakub Szałek z diecezji bydgoskiej. Po sześciu latach zakończył się w jego życiu etap bardzo trudnej i wymagającej posługi. Wypada zadać pytanie co dalej?


Miasto Laï położone jest 400 kilometrów na południe od Ndżameny i 120 kilometrów od Doby. Od 2005 roku wśród ludności afrykańskiej pracował ks. Jakub Szałek z diecezji bydgoskiej. Po sześciu latach zakończył się w jego życiu etap bardzo trudnej i wymagającej posługi. Wypada zadać pytanie – co dalej?

 

 

Diecezja Laï położona jest w południowo-zachodniej części Czadu. Zajmuje region Tandjilé, który pokrywa powierzchnię 18 tys. km 2 i jest gęsto zaludniony.

 

Po sześciu latach

Jak podkreśla ksiądz Jakub, w życiu każdego człowieka są pewne etapy – coś się zaczyna i coś się kończy. – W roku 2005 wyjechałem na misje. Obecny czas zamyka pewien etap w moim życiu, choć – co pragnę podkreślić – nie oznacza on zakończenia misji w Czadzie. Warto jednak dokonać pewnego podsumowania tych sześciu lat. Mam świadomość, że w Afryce nie udało się dokonać wielu spektakularnych dzieł. Takich, które można by dostrzec gołym okiem. Jednak muszę przyznać, że nie jest to czas zmarnowany. Myślę, że moja posługa misyjna w Czadzie wnosi wiele dobrego nie tylko w życie Kościoła w Afryce, ale także w życie naszej bydgoskiej diecezji – powiedział.

Wielu wiernych Kościoła bydgoskiego zaangażowało się na rzecz misji. – Pragnę z całego serca tym wszystkim ludziom podziękować. Mam również na myśli bp. Jana, pracowników kurii, którzy wspierają mnie nie tylko swoimi modlitwami. Wyrazy wdzięczności kieruję pod adresem sióstr zakonnych i kapłanów – stwierdził.

Po powrocie do Polski ks. Szałek nie próżnuje. Przede wszystkim odwiedza parafie i dzieli się swoimi doświadczeniami, a w szkołach – na zaproszenie katechetów – prowadzi animację misyjną. – W sposób szczególny myślę o parafii św. Marcina w Szubinie oraz o mojej rodzinnej wspólnocie w Sokolnikach. Te dwa miejsca są dla mnie oazami, gdzie mogę na nowo zaczerpnąć sił po powrocie z czadyjskiej pustyni – opowiadał.

 

Wymierna pomoc diecezjan

Pomoc płynąca z diecezji bydgoskiej to konkretne owoce duchowe i materialne. Dwoje studentów oraz kilkoro dzieci zostało „objętych” adopcją. Otrzymują pomoc umożliwiającą im dalszą edukację. Kilka parafii, szkół oraz ognisk misyjnych wpłaciło pieniądze na rozpoczynającą swoją działalność szkolę podstawową przy misji w Czadzie. W lutym zakończono budowę pierwszego budynku szkolnego z dwoma salami lekcyjnymi. Od września dzieci z I i II klasy będą się uczyć w budynku, a maluchy z zerówki – w szałasie zbudowanym z liści palm i słomy. Dzięki ofiarom z szubińskiej parafii św. Marcina polski misjonarz w kraju, w którym nie ma prądu, nie musiał się martwić o paliwo do samochodu, motoru i agregatu prądotwórczego. Wiele rodzin wysyła również paczki z produktami żywnościowymi i pomocami szkolnymi dla dzieci. Nie sposób nie wspomnieć o tych wszystkich, którzy zamawiają intencje mszalne. – To jest pomoc materialna. Jestem jednak pewien, że za tym, co widzialne, stoi ogrom modlitwy – pomoc duchowa. Wielu ludzi starszych i chorych modli się za naszą misję. Dlatego dziękuję im za cierpienie ofiarowane w intencji naszej pracy.

 

 


Poniżej prezentujemy rozmowę naszego misjonarza, który próbuje odpowiedzieć na pytania związane z posługą i funkcjonowaniem misji. Pytania zadawali czwartoklasiści jednej ze szkół podstawowych w Polsce. Jak twierdzi ks. Jakub Szałek – zmobilizowały go one do przyjrzenia się sobie i swojej posłudze.

 

Kiedy przyszła myśl, by zostać misjonarzem?

– Gdy wstępowałem do seminarium, to nawet mi się nie śniło, że będę kiedyś misjonarzem. Mieliśmy takiego starego profesora od filozofii, który nas ciągle zachęcał, abyśmy myśleli o misjach. Kiedy skończyłem trzeci rok w seminarium, nadarzyła się okazja, by wyjechać do Kazachstanu na praktykę pastoralno-misyjną. Bardzo mi to odpowiadało. I już po pierwszym wyjeździe odkryłem, że to jest to, co chciałbym robić. Do końca formacji seminaryjnej podczas każdych wakacji jeździłem do Kazachstanu. Po święceniach byłem pewien, że udam się właśnie tam. Już miałem omówiony mój wyjazd z bp. Tomaszem Petą, aż tu pewnego dnia całkiem przypadkowo spotkałem w katedrze gnieźnieńskiej biskupa z Czadu. Celebrowaliśmy razem Eucharystię u grobu św. Wojciecha, następnie poszliśmy zwiedzać miasto, rozmawialiśmy o Kościele misyjnym. Pochwaliłem się, że mam zamiar wyjechać do Kazachstanu. On zaproponował mi Czad. Odmówiłem. Po kilku dniach otrzymałem telefon, że abp Henryk Muszyński pragnie się ze mną spotkać. No i tak jak się domyślałem, zapytał mnie, czy nie chcę zamiast do Kazachstanu pojechać do Czadu. Tym sposobem jestem już szósty rok w samym sercu Afryki.   

 

Z jakimi problemami spotyka się misjonarz na misji?

– Dla mnie największym problemem są choroby tropikalne – malaria, tyfus czy też różnego rodzaju zatrucia pokarmowe. Malarię średnio przeżywa się trzy razy w roku. Tyfus miałem tylko raz. Zatrucia pokarmowe, objawiające się biegunką, dużo częściej.

 

Czy praca z ludźmi z innego kraju jest trudna?

– Tak, jest trudna, ale daje bardzo dużo radości. Dlaczego jest trudna? Ponieważ jest się w obcej kulturze i wszystko jest tutaj inne niż w Polsce. Na przykład miejscowi ludzie nie przeżywają Wigilii Bożego Narodzenia. Dużą trudnością jest również to, że z niewieloma ludźmi mogę się komunikować. W Czadzie funkcjonuje ok. dwustu różnych języków. Oczywiście język francuski jest urzędowy – jednak wiele kobiet i ludzi starszych go nie używa. Trudno pogodzić się z tym, w jaki sposób traktuje się tutaj kobiety. Kwestia poligamii czy tego, że kobieta nie ma tutaj nic do powiedzenia. No i ta wysoka umieralność dzieci. To bardzo smutne.

 

Jak możemy pomóc ludziom z Afryki?

– Przez modlitwę i konkretną pomoc, na przykład dzieciom z naszej szkoły. Na szczęście mamy już jeden budynek z dwoma klasami, ale nie ma ani ławek, ani krzeseł. Uczniowie siedzą na cegłach i piszą „na kolanie”. Rodzice dają nam pięć euro na rok na jedno dziecko. To musi wystarczyć, by opłacić nauczycieli, zakupić pomoce szkolne. Oczywiście, że to nie wystarcza nawet na wypłaty dla nauczycieli. Na szczęście są jeszcze dobrzy ludzie w Europie, którzy wpierają nas swoimi ofiarami. Choćby taki zwykły przykład dzieciaków z klas 0–3, które nie mają zeszytów, nie mówiąc o podręcznikach szkolnych. Wszystko zapisują kredą na małej drewnianej tabliczce. Nauczyciel sprawdza, czy jest to dobrze napisane, a one wymazują to, co napisały. Potraficie to sobie wyobrazić? 

 

Jaki jest najlepszy przysmak Księdza?

– Jest taka odmiana sorgo, która nazywa się peniciler. Produkuje się z tego mąkę, która z kolei służy do zrobienia – jakby to powiedzieć – takiej papki, którą je się z sosem. Bywa, że sos jest przygotowany z żab lub ze szczurów… Najbardziej lubię taką papkę z dobrym sosem z koguta. A na deser podaje się herbatę, choć zazwyczaj pije się zwykłą wodę. Tak na marginesie, to dopiero tutaj doceniłem, co to znaczy woda. Są takie wioski, gdzie kobiety muszą codziennie chodzić po nią pięć kilometrów. Gdy już mówimy o jedzeniu, to warto sobie uświadomić, że miejscowi ludzie spożywają najczęściej jeden posiłek dziennie do syta. Rano jedzą to, co zostało z poprzedniego dnia, w południe coś przekąszą i dopiero wieczorem podawany jest podstawowy posiłek. Wszystko przygotowuje się na ognisku.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki