Logo Przewdonik Katolicki

Kapłan ze zbóż

Monika Białkowska
Fot.

Kiedy kończyło się lato, w domu na hubie najważniejszym miejscem była sień. W stołowym pokoju pachniało wprawdzie świeżo upieczoną babką, ale to, co najciekawsze, działo się właśnie w sieni.

 

To właśnie w sieni Lusia i Jola dobierały ziarna i decydowały, że pszenica w tym roku będzie czerwona, a owies, bardziej podłużny – zielony. Tam rozkładały wszystkie potrzebne materiały: tkaniny, karton, noże, jakieś druty i sznurki, czasem kolorowe wstążki. Tam ustawiały kociołek ze świeżo ugotowanym klejem. I tam wreszcie, gdzieś między obrządkiem a polem, w godzinach kradzionych z nocnego wypoczynku, rodziły się dożynkowe wieńce.

 

Świat w miniaturze

Na przykład ten: wielka plansza, którą nieść musiały cztery osoby, żeby się nie rozsypała. A na niej – cały rolniczy świat w miniaturce. Łany zboża, pracujące konie i ludzie, zbierający kłos po kłosie. Wszystko w trójwymiarze, żaden tam rysunek czy wyklejanka, prawdziwe figurki, zupełnie jak żywe, tyle tylko, że maleńkie. Aż się oczy śmiały do tych niby-zabawek, matki musiały mocno trzymać dzieci, żeby konika czy chłopa z sierpem do kieszeni nie wzięły, ale same też przecież napatrzeć się nie mogły. Nic dziwnego, że przez całą zimę o tym wieńcu w całej parafii się mówiło, i że żadne tam kościoły z tektury wyklejanej żytem równać się z nim nie mogły, choć i im przecież nic nie brakowało.

 

Lampiony i skrzydła anioła

Lusia i Jola, spod których palców takie cudeńka wychodziły, były rodzonymi siostrami. Na chrzcie rodzice dali im imiona Eufrozyna i Jolenta, ale w prostym, chłopskim życiu łatwiej jest być zwykłą Lusią niż jakąś tam Eufrozyną. Rodzeństwa w domu było więcej, ale tamci rozeszli się po świecie i pozakładali własne rodziny, a one zostały: najpierw, żeby zaopiekować się rodzicami, a potem, bo już nie było dokąd pójść. Szkół żadnych nie pokończyły, za to Pan Bóg talentów im nie poszczędził. I w chórze śpiewały, i mieszkanie przystroić umiały, i w dłoniach jakąś magiczną prawie moc miały, że co tylko spod nich wychodziło, zawsze było najpiękniejsze. I te wieńce dożynkowe, i lampiony na Roraty. Choć własnych dzieci nie miały, to najpierw ich bratankowie wszystkie konkursy w parafii wygrywali, a potem jeszcze dzieci tych bratanków. Nie miało znaczenia, czy lampion był ze świeczką i z tektury, czy z żarówką z rentgenowskiej kliszy – pierwsze miejsce było gwarantowane. A anielskie skrzydła na jasełka? Raz zrobione dla bratanicy, przez długie lata służyły siostrom w ochronce, widoczne na wszystkich zdjęciach, jakby prawdziwy anioł spłynął z nieba.

 

Najpiękniejsze

Ale te najpiękniejsze i najsłynniejsze wieńce dożynkowe były inne. Nie wiadomo dziś, kto kogo zainspirował – czy one księdza proboszcza do zbierania, czy ksiądz proboszcz swoją pasją zainspirował je, żeby robiły dokładnie takie wieńce, jakie on lubił najbardziej. Faktem jest, że za czasów proboszcza Zielińskiego do mogileńskiej fary na dożynki zjeżdżali ludzie z całej Wielkopolski, żeby na własne oczy podziwiać to, co nie mieściło się w głowach: prawdziwe cuda z farbowanych na przecudne kolory ziaren zbóż. Był wśród nich prawdziwy ornat i stuła, i biret, i monstrancja – wszystko pracowicie wyklejone, a w dodatku ksiądz kanonik mógł założyć to na siebie i pójść tak w dożynkowej procesji, trochę jak żywy wieniec, uśmiechnięty, radosny, że nie tylko Panu Bogu składają dar dziękczynienia, ale i jemu przybył kolejny eksponat do kolekcji. Potem przez cały rok trzeba się na plebanii przed myszami opędzać, żeby eksponatów nie zjadły – ale i tak warto!

 

Z kosą i papierosem

Ks. kanonika Tadeusza Zielińskiego pamiętają do dziś w Mogilnie. Niekoniecznie dzięki dożynkowym wieńcom. Zachowało się jego zdjęcie, niepoprawne politycznie, kiedy stoi ubrany w sutannę na progu plebanii, nie próbując nawet ukryć papierosa. Za to uśmiecha się półgębkiem i biret ma lekko na bakier. W zasadzie kiedy zna się go tylko ze zdjęć, trudno uwierzyć, jakie koleje losu miał już wtedy za sobą i jak bardzo był cierpiący. Jeszcze przed wojną ukończył nie tylko seminarium duchowne, ale też studiował historię sztuki we Wrocławiu. Może wtedy pokochał rzeczy piękne? Może wtedy nauczył się dostrzegać i rozumieć sztukę, nawet tę najzwyklejszą, która wychodzi spod dłoni prostych kobiet, które nie miały kiedy skończyć szkół? Był wikariuszem w Rozdrażewie, kiedy wybuchło Powstanie Wielkopolskie – młodemu księdzu Tadeuszowi nie wystarczyło bycie kapelanem powstańców, chwycił za broń i stanął na czele oddziału kosynierów. A kiedy skończył się czas wojaczki i przyszła wolność, wrócił do parafii i szkoły. W Gimnazjum Klasycznym w Bydgoszczy wykładał sztukę i literaturę polską, pisał artykuły do „Dziennika Bydgoskiego”, a na wakacje wyjeżdżał z harcerzami nad morze, bo teraz już nie kosynierów był kapelanem, ale właśnie harcerzy. Potem zaczęła się zwyczajna drabinka kościelnych awansów, został inspektorem nauki religii, potem sędzią w Sądzie Metropolitalnym, w końcu przyszedł czas na zasłużone probostwo. Parafię św. Jakuba w Mogilnie obejmował 1 września 1939 r. – to miała być dobra parafia, niedaleko rodzinnego Wiecanowa, dobrze znajoma. Tu był u siebie, jak w domu, tu mógł pozostać na długie, spokojne lata.

 

Pamiątki z obozu

Dziesięć dni później, 11 września rano odprawiał jak zwykle Mszę św., kiedy do miasta weszli Niemcy. Mogilnianie nie poddali się bez walki, stawili czynny opór. Niemcy wrzucili do farnej kruchty granat – ks. Zieliński wyprowadził wszystkich na zewnątrz, a potem wynegocjował z żołnierzami, żeby pozwolili kobietom i dzieciom wrócić do domów. Proboszcza aresztowali na krótko w marcu 1940 r., a potem – już na dłużej – w święto Matki Bożej Częstochowskiej, 16 sierpnia 1940 r. Trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie spotkał znajomego przecież bp. Michała Kozala. Przeżył, ale z obozu pozostały mu dwie pamiątki: numer 27126 i potworne bóle, z którymi zmagał się przy każdej zmianie pogody. Pracujący z nim po wojnie wikariusze wspominali, że niejedną noc słuchali dochodzących z parteru pełnych bólu jęków swojego proboszcza, który pogryziony w obozie przez psy do końca życia cierpiał z powodu blizn.

 

Piękno najprostsze

Kiedy po wojnie wrócił do swojego miasta, w jego parafii był już inny proboszcz. Rozdzielono więc parafię, ks. Misiak dostał klasztor, a ks. Zieliński mógł z powrotem być proboszczem w swojej farze. Sprowadził z Niemiec odnaleziony tam farny dzwon z kościelnej dzwonnicy – a potem znów musiał walczyć, tym razem z komunistyczną władzą. Odmówił władzom przedstawienia im spisu członków kościelnych stowarzyszeń, organizował przedstawienia teatralne, spotkania skautów, rowerowe pielgrzymki po okolicy, spotkania opłatkowe, wieczory kolęd, zaprosił nawet do Mogilna prymasa Wyszyńskiego na Kongres Maryjny w 1950 r. No i te dożynki, które nie miały sobie równych, i które w przedziwny sposób splatały życie parafian i ich proboszcza, prostych kobiet z talentem i kanonika z wykształceniem i miłością do sztuki.

Ks. Zieliński umarł krótko po jubileuszu 50-lecia święceń kapłańskich. Pochowano go w Mogilnie, niedaleko ks. Piotra Wawrzyniaka, na górce. Kiedy stanie się przy jego grobie, bez problemu dostrzec można rosnące kilkanaście metrów dalej, lekko pochyłe drzewo. W jego cieniu stoi prosty grób: grób Jolenty i Eufrozyny. Kobiet, które umiały ubrać kapłana w zebrane własnymi rękoma ziarna zbóż.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki