Uczestniczyła Pani w historycznym oazowym turnusie wakacyjnym dla młodzieży. Wiedziała Pani, po co tam jedzie?
– Tak. Razem z trzema koleżankami byłyśmy świeżo upieczonymi maturzystkami, obozowymi starszakami. Miałyśmy więc świadomość tego, co nas czeka. Poza tym rok wcześniej w 1970 r. ks. Jan Głód zorganizował nieformalny tygodniowy wypad w góry dla dziewczęcej scholi parafialnej oraz służby liturgicznej ołtarza ze św. Kazimierza w Krakowie. Pojechałam razem z moim bratem Jackiem. Chodziliśmy po Turbaczu, wpadaliśmy do sklepu na oranżadę, aby się ochłodzić, a do księdza mówiliśmy „Kentucky”. Na pniu drzewa, na którym były odprawiane Msze św., wycinaliśmy potem znak krzyża, aby zaznaczyć świętość tego miejsca.
Natomiast w 1971 r. przyjechałyśmy do Olszówki spóźnione parę dni, bo musiałyśmy załatwiać formalności związane ze studiami. Skorzystałyśmy na tym, bo wszystkie miejsca na strychu i wszystkie sienniki były już zajęte. Dostałyśmy więc nocleg w izbie gospodarzy – rodziców ks. Gila.
Jaki nastrój towarzyszył formowaniu się katolickiej wspólnoty w czasach bardzo niekorzystnych dla Kościoła?
– Urodziłam się siedem lat po wojnie i wychowałam w pobożnej rodzinie, w której nikt nikogo nie zmuszał do chodzenia do kościoła. To było oczywiste, choć żyliśmy w okresie burzy, naporu, kiedy łatwo było zboczyć z właściwej drogi. Panowała wszechobecna ateizacja, to był kraj bez Boga. Może z wyjątkiem lekcji języka polskiego, gdzie trudno było przemilczeć wszystkie religijne wątki i dla przyzwoitości mówiło się o Reju czy Kochanowskim.
Dlatego tak ważne było dla nas poczucie wspólnoty – tej domowej, ale i między rówieśnikami. Kiedy wiara była zamykana w domach i kościołach, wspólne poglądy bardzo nas jednoczyły. Radość wyznawania wiary i towarzyszącą temu spontaniczność były piękne i budujące.
Czy po historycznym turnusie „olszówkowiczów” 1971 zostało coś więcej niż sentyment?
– Tak. Formacja w młodym wieku rzutuje na całe dalsze życie. Bo czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. I nawet jeśli człowiek się zagubi, popełni błędy, wie, jak wrócić.
Zapamiętałam też dobrze jedno ze spotkań formacyjnych, podczas którego ksiądz pokazał nam nietypowe równanie: w = W. I wytłumaczył, że małe „w” symbolizuje naszą wolę, plany, zamierzenia, a duże „W” to wola Boża. W swoim życiu trzeba przyjąć i zaakceptować duże „W”. Gdy spotkaliśmy się w tym roku w Ludźmierzu i dawałam świadectwo, narysowałam na kartce to równanie i przypomniałam.
Sprawdziło się w Pani życiu?
– Łatwo o tym mówić, gdy wszystko układa się super, gdy są pieniądze, sukces, zdrowie, miłość, dobra praca.
Szukam w moim życiu woli Boga, choć nie zawsze łatwo ją przyjąć, ale Pan Bóg wie lepiej, bo – jak się mówi – z góry lepiej widać. Bardzo trudna była dla mnie i mojej rodziny śmierć ukochanego brata – przystojnego, wysportowanego sędziego piłkarskiego, który nagle zachorował i zmarł po dwóch operacjach mózgu.
Mimo tej i innych sytuacji, mogę o sobie powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwa. Mam wspaniałego męża, o którym nie myślałam, że będzie moim mężem, ale taka była wola Boża i dziś wiem, że nie mogłam lepiej wybrać. Naszą rodzinę dopełniają cudowne dzieci i wnuczki.
Uczestniczyła Pani w spotkaniu z ks. Franciszkiem Blachnickim. Co Pani z niego zapamiętała?
– Niewiele. Było to spotkanie dla służby liturgicznej ołtarza. Znalazłam się na nim prawdopodobnie dlatego, że śpiewałam w scholi. Pamiętam, że powiedział, że trzeba się dobrze przygotować do liturgii, że ma być ona piękna jak dzieło sztuki.