Środowisko poetyckie większości z nas kojarzy się z nudnawymi spotkaniami w salach domów kultury z poetą, który wyciszonym głosem niezbyt dobrze odczytuje swoje wiersze. Panie w garsonkach, panowie pod krawatem, bukiet kwiatów dla artysty, czasem lampka wina po spotkaniu. Jeśli poeta jest wybitny i znany, wieczorek odbywa się w bardziej reprezentatywnej sali lub w największym pomieszczeniu na uczelni akademickiej. Obecni są profesorowie polonistyki, studenci polonistyki oraz krytycy literaccy. Panuje atmosfera nabożnej czci i uwielbienia. Poezja to literatura nie dla każdego. Zdolni są ją pojąć i właściwie odczytać jedynie wybrani. Na szczęście takie skostniałe postawy coraz częściej odchodzą do lamusa. Wprawdzie w szkołach nadal panuje Gombrowiczowskie „wielkim poetą był” i jedynie słuszna interpretacja, co sprawia, że dzieci i młodzież uważają lekcje z poezją za najnudniejsze w ogóle. Co zrobić, żeby pokochano poezję? Niektórzy myślą, że należy ją „odegalitarnić”. Wzorem Rimbauda wprowadzić ją do knajpy, sprawić, by stała się tematem gorących dyskusji przy butelce piwa? Czy poezja jest rzeczywiście dla wybranych? Czy wyprowadzając ją z salonów na ulice i do knajp, odbiera się jej sacrum, które powinno towarzyszyć sztuce? Slamy poetyckie to pojedynki, daleko im do nabożnej atmosfery poważnych „spotkań z poetą”. Walka na recytacje? Walka na poezję? A może walka na osobowość? Czy po prostu zwykły show? Dziś slamy poetyckie odbywają się regularnie w każdym większym mieście w Polsce. I zwykle nie można znaleźć miejsca siedzącego.
Ring z poetą
Pierwszy na świecie slam poetycki odbył się w 1986 r. w Chicago. Dwa lata wcześniej Marc Kelly Smith, poeta i robotnik, który miał dość akademickich dyskusji uniwersyteckich, zorganizował serię odczytów w jazzowym klubie „The Get-Me-High Lounge”. Nawoływał do tego, by wyrwać poezję z hermetycznego świata i przywrócić ją zwykłemu człowiekowi. Pierwszy slam pod tytułem The Uptown Poetry Slam odbył się w klubie „Green Mill”. Smith wywodził się z kręgu poetów mających trochę wspólnego z performance’em i już w latach 60. szukał możliwości ożywienia skostniałej formuły „wieczorków autorskich”. Nie bez znaczenia było miejsce, które wybrał na pierwszy wieczór slamowy – „Green Mill” to klub, do którego podobno chadzał Al Capone. Nazwę „slam” zaczerpnięto z nazewnictwa sportowego. Wtedy też wykrystalizowały się zasady slamu poetyckiego, które obowiązują dziś na całym świecie. Przede wszystkim slam to inaczej pojedynek poetów. Najważniejsze dla Smitha było to, że każdy poeta może wziąć udział w slamie. Jego twórczości nie ocenia żaden profesor czy krytyk, ale zgromadzona w klubie publiczność. W ten sposób udostępnił miejsce poetom, którzy nie mieli szansy zaistnieć w literackim świecie, którzy dotychczas pisali jedynie „do szuflady”. Jednak poeta o usposobieniu introwertycznym może zapomnieć o tym sposobie prezentacji swoich wierszy. Trzeba przecież nie dość, że przełamać nieśmiałość i stanąć przed grupą osób popijających piwo, to jeszcze tak zadeklamować swój wiersz, by wprawić ich w zdumienie. Każdy poeta ma trzy minuty na zaprezentowanie swojej twórczości. Zabronione jest używanie instrumentów i rekwizytów. Zwycięzca, wyłoniony najczęściej przez publiczność, otrzymuje nagrodę pieniężną.
Slamy szybko zyskały popularność. Nowojorski slam odbywający się w kawiarni „Nuyorican Cafe” zyskał sobie reputację jednego z najbardziej prestiżowych imprez w USA. W 1990 r. odbyły się pierwsze ogólnokrajowe mistrzostwa Stanów Zjednoczonych w slamie – National Poetry Slam. Pod koniec lat 90. na największe tego typu imprezy przychodziło w USA kilka tysięcy osób. Powstają slamy tematyczne, a filmowcy zauważają zjawisko, kręcąc filmy takie jak: Slam! czy SlamNation!. Nic dziwnego, że kiedy Marcin Świetlicki w 1993 r. chciał zbulwersować poetyckie środowisko krakowskie i szanownych poetów oraz krytyków, wykrzykując swoje wiersze na tle jazgoczących gitar elektrycznych, obecny tam Czesław Miłosz zupełnie nie był zaskoczony. Świetlicki wspomina, że Miłosz podobno powiedział z lekceważeniem: znam to z Ameryki.
Nie pisz do szuflady!
Skrzyżowanie poezji i performance’u znalazło podatny grunt w Europie. Pierwszy slam w Wielkiej Brytanii nazywał się The Farrago Poetry SLAM i od 1994 r. odbywa się regularnie do dziś. Kiedy cztery lata później film pt. Slam! zdobył w Cannes Złotą Kamerę, nic już nie mogło zatrzymać popularności poetyckich pojedynków na wiersze. Film opowiada historię utalentowanego poety, którego kolor skóry i pochodzenie społeczne determinują jego życie. Mieszka w podłej dzielnicy Waszyngtonu, jest skazany na towarzystwo handlarzy narkotyków i ostatecznie kończy w więzieniu. Tam uczestniczy w programie resocjalizacyjnym i poznaje nauczycielkę literatury, która namawia go do rozwijania swojego talentu. Film kończy scena slamu, w którym bierze udział owa nauczycielka literatury, przedstawiając wiersz inspirowany historią życia bohatera, zresztą obecnego na tej imprezie. Ten spontanicznie wchodzi na scenę i w pełni pokazuje swój talent „składania” wierszy. Film stał się kultowym obrazem pokazującym, że minął czas pisania do szuflady. Po pokazie w Cannes Francja dosłownie oszalała na punkcie slamowania. We francuskim slamie nie ma miejsca na rywalizację, a raczej na demokratyczne podejście do poezji – mikrofon może do ręki wziąć każdy, kto tylko chce. W Niemczech każde miasto, w którym znajduje się uniwersytet, ma własny slam. Co więcej, mistrzostwa Niemiec w slamowaniu transmituje ogólnokrajowa telewizja ARTE. Tymczasem w roku 2000 w Stanach Zjednoczonych zorganizowane zostało tournee po kraju na wzór rockowych tras koncertowych. Wyłonieni podczas slamów zwycięzcy, poeci, wyruszyli na miesięczną trasę, występując w 32 miastach.
Dziesięć lat po występie Marcina Świetlickiego i jego zespołu Świetliki przed Miłoszem, w Polsce odbył się pierwszy slam poetycki. W warszawskiej Starej ProchOFFni przedstawiło publiczności swoje wiersze ośmiu młodych poetów. Zwyciężył Jan Kapela, którego pozycja na ringu jest do dziś bardzo silna. Do Polski pomysł slamowanych pojedynków przeniósł ówczesny student anglistyki, Bohdan Piasecki. Dziś slamy organizowane są często i w każdym większym mieście. Niektóre dość regularnie, na przykład w warszawskiej Cafe Kulturalna slam odbywa się co miesiąc. W 2007 r. polski slam wtargnął na salony. W Krakowie, w Sali Mehofferowskiej, przy tłumnie zgromadzonej publiczności, odbył się pojedynek na wiersze między dwoma najpopularniejszymi slammerami: Janem Kapelą a Maciejem Kaczką.
Za i przeciw
Slam ma swoich entuzjastów i krytyków. Ci pierwsi zwracają uwagę na wyjście poezji do ludzi, na demokratyzację poezji, gatunku uważanego za bardziej wzniosły niż inne, przeznaczonego dla wybrańców, wrażliwców lub znawców. W idei slamu ważne jest to, że tworzyć poezję, ale i oceniać ją, może każdy. Na świecie w slamach biorą udział nie tylko młodzi poeci, którzy nie wydali jeszcze żadnego tomiku poezji. Często na slamach goszczą poeci już uznani i publikowani. Ze slamów wyrosła chociażby Zadie Smith czy Erykah Badu. Weteranką poezji slamowej jest Katie Makkai, która swój wiersz „Pretty” recytuje tak, że nie można oderwać od niej oczu. Polskie slamy są niestety dalekie od takiego poziomu. To, co dla entuzjastów jest zaletą, a więc demokratyzacja poezji, dla krytyków slamowania jest wadą. Demokratyzacja sprawia bowiem, że poezja przedstawiana na slamach jest często niskich lotów. Oczywiście można polegać na gustach publiczności, ale często zwycięża grafomaństwo. Wątpliwości budzi też sprowadzenie poezji do sportowego pojedynku, gdzie zwycięża utwór wybrany przez „gawiedź”, niczym w programie typu „Idol”. Bo czy tak naprawdę podczas slamu najważniejszy jest wiersz czy poeta? Czy to, co stworzył, czy też, jak to potrafi przekazać, przekupując publiczność różnymi scenicznymi gagami?