W Pańskie życie wpisały się tradycje trzech teatrów: Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza, Narodowego i Syrena, w którym piastuje Pan obecnie stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego. Którą ze wspomnianych tradycji ceni Pan najbardziej?
– Staram się je ze sobą jednać – tworzyć między nimi dialog, z którego rodzi się coś nowego. Lecz nie moją rolą jest oceniać, czy w ten sposób zyskuję coś lepszego. Jestem jednak pewien, że z ich połączenia powstaje nowy rodzaj przekazu i sposobu dotarcia do widza. Mimo wszystko nie jest to proste zadanie, gdyż tradycje wspomnianych teatrów są tyleż piękne, co różne. Pozwalające na zupełnie inny sposób odniesienia do tego, czym jest sztuka teatralna, a tym samym, w jaki sposób uwieść widza – przez rozmaite style i formy przekazu, dzielenie się różnym rodzajem wrażliwości.
Przyznam, że największym szacunkiem darzę tradycje wywodzące się z Teatru Studio i Teatru Narodowego. Przez wiele lat były mi one przekazywane dzięki przyjaźni z Jerzym Grzegorzewskim. To właśnie jego wrażliwość na sztukę, której mogłem doświadczyć przez zetknięcie się z jego talentem oddziaływania na widza, utożsamiam dziś z tym, co zawiera w sobie najwięcej godności w tych tradycjach.
Gdy imieniem tradycji staje się przyjaźń, łączy się ona zapewne z wieloma wymiarami godności…
– Ta przyjaźń trwała dwadzieścia jeden lat – tyle właśnie czasu dane mi było doświadczać ciepła osobowości tego wspaniałego artysty i człowieka. Przyznam, że to, co najcenniejsze, nie zawsze musiało być przez niego zwerbalizowane i może właśnie dzięki nienamacalności jego przekazu wydaje mi się dziś ona tak wartościowa i piękna. Kompasem jego przykazań, które wyznaczają moją artystyczną drogę, są takie rady i spostrzeżenia, aby nie tylko w teatrze, ale w każdym rodzaju sztuki unikać banału, oczywistości, jednoznaczności i jednowymiarowości kreowanej rzeczywistości oraz przedstawianych postaci. Jeśli się tego nie uczyni, na scenę teatru wkradnie się pewien rodzaj bylejakości, powszedniości i nijakości, które w żaden sposób nie są w stanie stworzyć tego, co można nazwać sztuką.
Współpracował Pan z wybitnymi reżyserami, by wymienić Adama Hanuszkiewicza, Andrzeja Wajdę czy Jerzego Hoffmana. W 2001 r. sam zmierzył się Pan z ich profesją…
– Wspomniane przez pana postaci miały na mnie wyjątkowy wpływ, chociażby z tego względu, że przy tworzeniu sztuki dramatycznej trudno pozostać obojętnym na emocje rodzące się pod wpływem tak rozmaitych i intrygujących osobowości. Myślę, że aby zostać reżyserem, trzeba mieć naturę szczególnie podatną na uczucia i odczucia rodzące się w chwili przenikania różnych ludzkich charakterów i temperamentów.
To byli bardzo różni reżyserzy i dlatego przekazali mi zupełnie inne wartości. A było ich tyle, ile ludzkich nastrojów, których wtedy wspólnie doświadczaliśmy. Dlatego też, będąc teraz reżyserem, jestem świadomy, że czasem należy się pogodzić z tym, iż człowiek może być apodyktyczny, pełen obaw i niepewności. Innym razem trzeba umieć pokochać aktora i poszukiwać jego nowych twarzy, to znów ganić za to, że nie jest wystarczająco obecny w swojej roli.
Nawiązując do Pana reżyserskiego debiutu – Zagraj to jeszcze raz, sam; co chciałby Pan jeszcze raz „zagrać”, niekoniecznie, aby uczynić to lepiej, ale coś nowego odkryć?
– Nie jest prosto znaleźć odpowiedź na tak mądre, a jednocześnie trudne pytanie… Zadebiutowałem rolą Hamleta w sztuce Szekspira. Po latach, bez szczególnych modłów i próśb, udało mi się do tej roli powrócić – zresztą nie jeden raz. Hamlet jest dla mnie postacią, do której będę chciał pewnie wracać przez całe życie i sam jestem ciekaw, jakie będą to powroty…
Jeśli miarą przyjmowania aktorskich wyzwań i mierzenia się z powrotami jest pokora, to na ile określa ona Pana tożsamość?
– Pokora to bardzo piękne słowo. Nie kojarzę jej jednak z uległością, ale z umiejętnością uświadomienia sobie braków aktorskiego warsztatu i zdolnością przemienienia ich w rodzaj artystycznej pełni. Bez pokory nie jesteśmy w stanie wyciągać właściwych wniosków ze swoich porażek i niepowodzeń. Pokora jest dla mnie najlepszą nauczycielką i stanowi największą motywację do pracy nad sobą.
Przyzna Pan jednak, że jako aktor skrywa w sobie coś z szarlatana.
– Nie zaprzeczę… i nie chciałbym, aby zabrzmiało to w pejoratywnym kontekście, ale moja rola polega na oddziaływaniu właśnie na emocje, uczucia i wyobraźnię, tak, żeby publiczność mogła odczuć, że jest moja. Na realizacji tego „powołania” opiera się właściwie całe moje życie.
W 1988 r. otrzymał Pan nagrodę im. Leona Schillera za wybitne osiągnięcia aktorskie na scenie dramatycznej. Które z ról – dramatyczne czy komediowe – trudniej jest zagrać?
– Mawia się, że komediowe wymagają większego talentu niż dramatyczne, ale nie wierzę tego rodzaju klasyfikacjom. Wychodzę z założenia, że wszystko, co określamy jako dobre w naszym życiu – aktorskim i prywatnym, musi kosztować nas niemało wysiłku i wyrzeczeń. Tylko wtedy coś zyskuje prawdziwą wartość. To jest chyba najbardziej słuszny i uniwersalny przelicznik tego, ile są warte role teatralne i życiowe.
Czy tak piękne, ale idealistyczne podejście do wypełniania swoich ról, w chwili zetknięcia z rzeczywistością, nie wywołuje w Panu poczucia zawodu?
– Nie, ponieważ każdą ze swoich ról lubię i wspominam z otwartą przyłbicą. Żadnej z nich nie muszę się wstydzić. Dlatego też nie odczuwam zawodów związanych z wykonywaniem aktorskiego zawodu. Staram się do wszystkiego podchodzić z dystansem, którego uczy mnie pokora. To właśnie dzięki niej nie doznaję tak dotkliwie negatywnych zbiegów okoliczności. Rozczarowania nie są dla mnie wielkimi klęskami, lecz małymi zwycięstwami.
Nawiązując do tytułu płyty nagranej przez Pana z Grzegorzem Turnauem, czy w „kruchym świecie” nie są one niczym „kruche szkło”?
– Coś w tym jest… Boję się o dalsze istnienie dobroci, która w dzisiejszym, coraz bardziej zobojętniałym świecie, jest narażona na to, że zostanie jeszcze nie raz „zgwałcona”. Ludzkie odruchy są dziś skrywane, więc jak tu rozpoznać dobrego człowieka? Boję się agresji, bezinteresownej zawiści i podłości. Jest mi tym trudniej, im bardziej czuję się duchowym optymistą, który z natury patrzy na ludzi serdecznie i życzliwie; który głęboko wierzy, że pośród nas jest więcej ludzi dobrych niż złych, bo warto być dobrym człowiekiem.
Na ile ta wiara pomaga Panu pozostać wiernym sobie?
– Zapewniam, że pomaga i z pewnością w większej mierze, niż to sobie uświadamiam. Dotychczas nie musiałem podejmować dramatycznych wyborów, za co jestem wdzięczny losowi, że podarował mi stan pewnego spokoju. Choć oczywiście nie wiem, jaka będzie moja przyszłość.
Podziwiam ludzi, którzy potrafili przezwyciężyć wiele trudności, stawić czoła nawet samemu sobie – nastrojom swojej osobowości. Tymczasem moje „bycie” z wiarą, ale też z nadzieją i miłością, opiera się na czymś bardzo prozaicznym – na codzienności. Nie muszę ich specjalnie przywoływać, aby mi w czymś pomogły. Kiedy co rano odwożę dzieci do szkoły, wierzę, że wrócą szczęśliwie do domu, „całe i zdrowe”. Kiedy idę na przedstawienie do teatru, mam nadzieję, że będzie się ono ludziom podobało – wyjdą z niego odprężeni, spokojniejsi, a może i mądrzejsi. Kiedy patrzę na karetkę mknącą na sygnale, widzę, jak ludzie, powodowani miłością i współczuciem, usuwają się na bok, aby mogła bezpiecznie przejechać… Dopóki tak jest, szczęśliwie powtarzam, że świat nie oszalał…
Rozmowę przeprowadzono w czasie X Jubileuszowego Festiwalu Sztuki Słowa Verba Sacra odbywającego się w Poznaniu w listopadzie 2010 r.