Życia nie wolno marnować
Katarzyna Jarzembowska
Z Janem Peszkiem, aktorem teatralnym, filmowym i telewizyjnym, reżyserem i pedagogiem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, rozmawia Katarzyna Jarzembowska
Gdyby Jan Peszek nie został aktorem, to dzisiaj
Byłem szykowany na dentystę. Miałem przejąć jako pierworodny syn gabinet i fantastyczną klientelę, ponieważ mój ojciec był...
Z Janem Peszkiem, aktorem teatralnym, filmowym i telewizyjnym, reżyserem i pedagogiem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, rozmawia Katarzyna Jarzembowska
Gdyby Jan Peszek nie został aktorem, to dzisiaj…
– Byłem „szykowany” na dentystę. Miałem przejąć – jako pierworodny syn – gabinet i fantastyczną klientelę, ponieważ mój ojciec był świetnym fachowcem. Złożyłem nawet dokumenty na uczelnię medyczną, ale wcześniej dostałem się do szkoły teatralnej i… już w niej zostałem.
Jak wspomina Pan swój dom rodzinny? Jakie wartości i zasady wyniósł Pan z niego?
– Domowi rodzinnemu zawdzięczam wszystko: energię, światopogląd, rejestrowanie świata, odniesienie się do drugiego człowieka oraz fundamentalne wartości. Mój dom był bardzo uporządkowany. Matka nigdy nie pracowała zawodowo, była stróżem domowego ogniska, wychowała sześcioro dzieci. Ojciec pracował i dbał o to, żeby zagwarantować środki do życia. Ten podział był naturalny.
Pana dzieci poszły w ślady ojca, wybrały drogę artystyczną – to powód do dumy czy narzekań? Dołożył Pan do tych decyzji swoje „trzy grosze”?
– Nie, w żadnym wypadku! A przynajmniej świadomie… Myślę, że jeśli dzieci wychowywały się w domu, który był pełen teatru, to prędzej czy później wywarło to wpływ na ten wybór. Z jednej strony nie byłem tym zaskoczony, z drugiej – byłem pełen obaw. Zadawałem sobie pytanie, czy właściwie wybrały. To, że są dziećmi aktora, kompletnie nic nie znaczy. U mnie w domu nie było takich tradycji. Jestem pierwszym aktorem w historii rodziny. Obawiałem się, czy będą dobrymi i skutecznymi aktorami, czy znajdą taką siłę psychiczną, która pozwoli im wiosłować nieomal wyłącznie między rafami. Bo ten zawód składa się z raf i trzeba mieć bardzo silny kręgosłup, żeby pozostać wiernym swoim przekonaniom i nie stosować taryfy ulgowej. Jak się okazuje – wybrały słusznie. Choć, oczywiście, ich drogi są zupełnie różne. Córka [Maria Peszek] ma temperament zdobywcy, natomiast syn [Błażej] – obserwatora. Przez wiele lat byłem niespokojny, obserwując ich pracę. Dzisiaj wiem, że obydwoje są bardzo dobrymi aktorami. A kapryśny los sprzyja im bądź nie.
Kiedy przegląda się Pańską biografię, dwa nazwiska – Bogusław Schaeffer i Mikołaj Grabowski pojawiają się chyba najczęściej. Jaki wpływ mieli na Pana życie? Czym jest dla Pana przyjaźń?
– Przyjaźń jest czymś podstawowym. O ile miłość przechodzi pewne etapy – od namiętności, przez próbę zrozumienia, aż do akceptacji odmienności poglądów czy charakterów, o tyle przyjaźń ma stałe zasady. Jedną z nich jest bezwzględne zaufanie. Osobiście stawiam przyjaźni ogromne wymagania. Teraz tutaj przyjaciół nie mam. Mam natomiast przyjaciela w Japonii. To artysta. Bardzo rzadko się widujemy, czasem piszemy do siebie, ale dajemy takie „sygnały”, które potwierdzają, że ten rodzaj emocji absolutnie nas wiąże. A Schaeffer… jest niewątpliwie moim mistrzem. Ukształtował moją wrażliwość aktorską i uporządkował pewien system wartości. Z kolei Mikołaj Grabowski jest towarzyszem doli i niedoli, z którym łączą mnie bardzo serdeczne więzy i pewien rodzaj wspólnych wymagań wobec sztuki. Obydwaj pochodzimy z prowincjonalnych podkrakowskich miasteczek. Ja jestem z Andrychowa, a on z Alwerni. Spotkaliśmy się w młodości, gdy działaliśmy w awangardzie muzycznej i to nas wtedy bardzo zbliżyło. A potem, kiedy został reżyserem i dyrektorem, to proponował mi pracę. Korzystałem z tych propozycji i tak pozostało do dziś. Znowu jestem aktorem Teatru Starego pod jego dyrekcją.
Skąd wzięła się Pana fascynacja Japonią? Na czym polega magnetyzm tego kraju?
– W Tokio z aktorami japońskimi wyreżyserowałem „Iwonę, księżniczkę Burgunda” Gombrowicza. Zagrałem też Puka po japońsku w szekspirowskim „Śnie nocy letniej”. A sama fascynacja tym krajem jest dość długa, trwa już kilkanaście lat. Historia była prosta. Dostałem propozycję występów. Zagrałem najpierw „Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” Schaeffera. Sztuka odniosła duży sukces. Potem poprowadziłem warsztaty z japońskimi aktorami, ponieważ w Kraju Kwitnącej Wiśni nie ma szkół teatralnych, co jest – mówiąc na marginesie – bardzo zdrowe. Ponadto zaproponowano mi przedstawienie portretów teatralnych trzech polskich twórców: Witkacego, Schulza i Gombrowicza. Ich dzieła były tłumaczone na język japoński. Jestem wielbicielem Japonii. Po wielu latach zawodowej aktywności stwierdzam, że ludzie są wszędzie tacy sami, mają te same problemy – inaczej je tylko okazują. Można powiedzieć, że Japończycy są bardziej hermetyczni i ostrożni. Nauczyłem się tam pewnej pokory chroniącej niejako realizowanie zasad. Oni są także bardzo silnie związani z tradycją – mimo wszechogarniającej nowoczesności tego kraju. Ta „szkoła po japońsku” mnie wyciszyła. Dzięki temu mogę jakoś przeżywać polski bałagan bez nerwic.
Uczestniczy Pan także w wyjątkowych projektach – jak chociażby Verba Sacra. W bazylice archikatedralnej czytał Pan „Księgę Hioba”. Czy to dla Pana również okazja do głębszych przeżyć religijnych?
– Tak. To nie tylko wiąże się z faktem, że rzecz przecież odbywa się w kościele. Przeżycia religijne mają wiele wspólnego z przeżyciami odczuwanymi w sztuce. Oczywiście, ich podmiotem jest zupełnie coś innego. Dostałem wiele takich propozycji. To się wiąże także z tym, że staram się nie zajmować sobą, a to jest najczęstszy błąd, jaki popełniają aktorzy. Czytając teksty, których mądrość czy transcendentny aspekt nie można objąć w sposób rozumowy, trzeba w gruncie rzeczy „odejść od siebie”. Trzeba mówić te teksty z pokorą, bez pychy własnej interpretacji, choć od niej trudno się oderwać.
Czy wśród Pana znajomych są osoby duchowne? Czy któraś z nich miała wpływ na Pana decyzje, życiowe kroki, cieszy się autorytetem?
– Niewątpliwie było ich dużo. Jest jeszcze żyjący ksiądz Józef Sanak, nasz szkolny katecheta, więziony w okresie komunizmu. Wywarł na nas, grupę dojrzewających uczniów, wielki wpływ. Był niezwykle kontaktowy – jeździł z nami na nartach. Ksiądz Zachara – już nieżyjący – który niezwykle mądrze i z wielkim skupieniem prowadził lekcje religii. Nie mogę pominąć osoby Jana Pawła II, który mnie bierzmował. Potem wielokrotnie uczestniczyłem wraz z nim w spotkaniach w Rzymie. Miałem okazję czytać jedną z lekcji w czasie jego wizyty po zamachu i również wielką radość 10-minutowej rozmowy, kiedy zaprosił mnie do swojego samochodu. Z pewnością Jan Paweł II jest dla mnie takim niezmiennym wzorcem.
W co i w kogo Pan wierzy?
– Na pewno wierzę w człowieka. Wierzę w sens życia. To wyniosłem z domu dziadków: że życia nie wolno marnować. Wierzę na swój sposób w Boga. Chodzę do kościoła rzadko, ale moja żona jest wierną i praktykującą katoliczką. Bardzo lubię jej towarzyszyć. Podziwiam w niej wiarę, której – mając umysł ścisły – nie racjonalizuje. Jestem jednak uwrażliwiony na pewien rodzaj pychy, która czasami pojawia się w Kościele. Rozumiem, że nie wszyscy księża mają w sobie to coś, co się nazywa „powołaniem”… Bardzo lubię świątynie – nie tylko jako dzieła sztuki. Lubię stare kościoły, w których czuję obecność Boga. Rodzaj ciszy, która w nich panuje sprzyja kontemplacji i uduchowieniu.