Właśnie ukazały się kolędy z Pana tekstami. Wszyscy wiedzą, że jest pan aktorem i pisze książki, ale że jest Pan także autorem kolęd to chyba nowość.
– Teksty kolęd napisałem razem z Ewą Lipską do muzyki Zbigniewa Preisnera. Od 15 lat występuję z jazzmanami w przedstawieniach, których tematyka obraca się wokół wiary, Boga i religii. Zespół De Profundis zaprosił mnie do projektu pt. Droga Krzyżowa. To połączenie tekstów ks. Jana Twardowskiego i jazzu. Dzięki takim ludziom jak ks. Twardowski, czy ks. Józef Tischner można wierzyć w Boga dobrodusznego, uśmiechniętego, wyrozumiałego. Występujemy najczęściej w kościołach, gdzie o tej porze roku często jest zimno jak cholera, ale jazzmani mogą występować wszędzie. To chyba jedyna grupa muzyków, która tak bardzo kocha swą pracę. Zaproponowałem dodatkowo przedstawienie Z obłoków na ziemię o ks. Janie Twardowskim, w którym wykorzystywane są także teksty, m.in. Jana Pawła II i Leśmiana. Skomponowałem też spektakl Co może jeden człowiek w całości poświęcony Janowi Pawłowi II i jego udziałowi w przemianach polityczno-społecznych tego świata. W niektórych momentach, przy dobrym świetle i udźwiękowieniu, jest to rodzaj modlitwy.
Modli się Pan także poza sceną?
– Lubię patrzeć na twarze ludzi głęboko się modlących, zastanawiam się, o czym wtedy myślą. Całe życie chciałem nauczyć się swojego porozumienia z Bogiem. Teraz skupiam się nie na nieporadnych słowach, ale na tym, co chcę Bogu powiedzieć. Podobnie jak biegnąc po paciorkach różańca, wystarczy skupić się jedynie na intencji, jaka przyświeca modlitwie. Wypowiadane gotowe modlitwy mogą być tylko powodem do tego, by nasze myśli frunęły gdzieś wyżej, gdzie zaczyna się nasz kontakt z Bogiem. Mnie nie przeszkadza, że Bóg fizycznie milczy. Nie jesteśmy gotowi do innego kontaktu. Przemówił dwa tysiące lat temu i wystarczy.
A gdyby dziś znów przemówił?
– Gdyby mi się kiedyś ukazał, to by pewnie powiedział: „Jasiu, co ty tam za głupoty gadasz”. Co by powiedział całemu światu? Nie wiem. Jest jednak taki wiersz ks. Jana Twardowskiego: „Kocham kościół nieśmiały, Boży, z tacą na której ktoś guzik położył (…) zgubił się Jezus na dobre w kościele bogatym”. Chyba powiedziałby nam coś na ten temat. Papież Franciszek dobrze to czuje, ale nie wszystkim podoba się to, co mówi, i to, że jest taki skromny. Nie wszyscy chcą, by na tacy pojawiał się guzik.
A czym jest dla Pana pisanie?
– Powołaniem. Żałuję, że tak późno się za nie zabrałem. Choć napisałem siedem książek, środowisko literackie wciąż traktuje mnie z przymrużeniem oka, bo to dziwne, żeby ktoś był aktorem, a przy tym jeszcze miał rozum. Na szczęście piszę dla ludzi, a nie dla środowiska literackiego.
Pana książki rozchodzą się w dużych nakładach.
– Książka Mężczyzna i one w około 50 tys. egzemplarzy. Tytuł jest trochę przewrotny, aby potencjalny czytelnik zaciekawił się, co też ten stary satyr z Krakowa napisał o swoich babach. W książce nie ma jednak ani jednego zdania o moich związkach, a tytułowe kobiety, to czytelniczki mych felietonów, którym odpisuję na listy. W książce za to dużo jest o przemijaniu, samotności, śmierci, ale w pogodnym nastroju i z dużą dawką humoru.
Powiedział Pan kiedyś: „Nie jestem łachudrą literacką, znam trud powstawania tekstu pisanego”.
– Nie wziąłem się znikąd. Przeszedłem dziesięcioletnią szkołę pisania cotygodniowych felietonów w różnych gazetach. Na przykład przez cztery i pół roku co tydzień pisałem na łamach „Przekroju” listy do nieżyjącego przyjaciela Piotra Skrzyneckiego z Piwnicy pod Baranami. Wiem, co to znaczy napisać z sensem 1300 znaków maszynopisu. Trzeba napisać ich kilka tysięcy, by większość potem wyrzucić, a zostawić sedno.
Wspomniał Pan o Piotrze Skrzyneckim. W tym roku wyszła Pana książka Dwaj panowie, zbiór wszystkich listów pisanych do niego już po jego odejściu.
– Śmierć jest czymś naturalnym, ale boli pamięć, a jeszcze bardziej boli utrata pamięci. Pisałem te listy, by nie zapomnieć i spacyfikować tęsknotę za przyjacielem. Miałem do pana Piotra szereg pytań. Mimo 30-letniej przyjaźni zawsze, w przedwojennym stylu, zwracaliśmy się do siebie per „pan”. Pisząc listy opowiadałem mu, co się ze mną dzieje, chciałem, by w jakiejś formie dalej trwał tu na ziemi. Była to forma rozmowy o wszystkim. Pytałem go, jak wygląda niebo, czy spotyka tam np. Jana Sebastiana Bacha albo Słowackiego. Po jakimś czasie zaczęło mi się nawet śnić piękne niebo z mojej wyobraźni i to nie tylko scenografia.
Czym jest dla Pana piękno?
– Czymś boskim, bo Bóg jest piękny. Wiele lat temu nawet napisałem taki tekst pt. Bóg jest piękny. Niestety dziś często w sztuce sakralnej oszpeca się Boga. Wystarczy porównać niektóre kościoły z Kaplicą Sykstyńską, by wiedzieć, o czym mówię. Kiedyś Kościół był głównym mecenasem sztuki. Może i marnie płacił malarzom, ale dzięki niemu mamy do dziś niedościgniony wzór piękna. Wierzę, że talent pochodzi od Boga, kto go nie ma, nie powinien brać się za sztukę i oszpecać kościoły.
Mieszka Pan z dala od zgiełku, na Kujawach, w rodzinnych stronach. Czy to właśnie „tu wszystko się zaczęło”?
– Zaczęło, ale i mam nadzieję skończy. Moje miasto rodzinne Kowal oraz położony opodal Krzewent, gdzie mam swój domek na jeziorem, to miejsce, gdzie chciałbym umrzeć i być pochowany. Człowiek powinien wiedzieć, gdzie będzie miejsce jego wiecznego spoczynku. Oczywiście niczego nie można do końca przewidzieć, ale wybranie sobie miejsca pochówku pomaga żyć. Po trzech latach wysiłków i szukania projektu powstał grób z napisem „Rodzina Nowickich”. Nawet już w tym miejscu wypiłem z siostrą i przyjaciółmi pierwszą naleweczkę. W życiu człowieka są dwa bieguny, momenty o najwyższej wadze: narodziny i chwila śmierci. Ks. Twardowski nawet nazwał śmierć „szczytem życia”. Nie boję się śmierci. „Mężczyzna, który boi się śmierci, jest trupem za życia”, powiedział to komunista Siemion Budionny, ale akurat bardzo trafnie.
Nadchodzi Boże Narodzenie, czym są dla Pana te święta?
– Boże Narodzenie aż do Trzech Króli to jest szczególna atmosfera. Zapach, smak, urok, cezura w roku, nie tylko dla wierzących. Nie wierzyć w Boga jest czystym szaleństwem i aktem szczególnej, desperackiej odwagi. Ateiści są odważni, ale też moim zdaniem zaledwie o krok od wiary, dlatego także dla nich te święta są czymś pięknym. A jeśli święta jeszcze połączyć z wiarą w Boga, to stają się piękne nieludzko. Podobnie jak seks sam w sobie jest bardzo przyjemny, ale w połączeniu z miłością przeradza się w rzecz zjawiskową, a jak łączy się jeszcze z prokreacją to jest już absolutnie najpiękniej.
Pamięta Pan swoje najpiękniejsze święta?
– Oczywiście te z dzieciństwa, kiedy to najłatwiej poczuć się szczęśliwym. Wiara wtedy jest niepodważalna, tego potem się już nie da odtworzyć. Nigdy już potem nie czeka się tak na ten czas i św. Mikołaja. Od 15 lat w mojej wsi, w czasie Bożego Narodzenia przebieram się za św. Mikołaja i rozdaję mieszkańcom podarki. Wołałbym jednak wtedy być dzieckiem i patrzeć zza firanki jak podjeżdżają sanie, albo bryczka i czekać na prezent.
A Wigilia?
– Wigilia to najpiękniejszy post świata. Smak wigilijnych potraw to wzruszenie, to cytryna, która w dzieciństwie była tylko od święta i po plasterku każdy dostawał ją do herbaty. Kiedyś tylko w święta można się było najeść, potem znowu była bieda. Dla mnie te święta to Pasterka, na którą w dzieciństwie chodziłem do kościoła cztery kilometry po skrzypiącym śniegu. To nie ja wymyśliłem, ale się zgadzam, że wchodząc do kościoła najpierw ma się wrażenie estetyczne, dopiero potem mistyczne. Nikt, kto zasmarkany z mrozu wchodzi do kościoła nie myśli od razu o Bogu. Najpierw trzeba trochę odtajać, usłyszeć dźwięk organów, kolędę, poczuć zapach choinek i świec. Dopiero potem powoli wchodzimy w nastrój nabożny. Kościół jest także teatrem w najlepszym tego słowa znaczeniu, w którym mamy się zachwycić.
Kim dla Pana jest Bóg?
– Jak mówi Dostojewski: „Bóg to jedyna istota, którą można kochać wiecznie”. Gdyby Boga nie było, świat by oszalał. Konieczność Boga jest zakodowana w ludzkim losie, nadziei i dążeniu do prawdziwej miłości. Bóg zdaje się dostarczać nam tyle samo potwierdzeń swej obecności, co powodów do zwątpienia w Jego obecność. Zadaniem wiary jest pokonać te wątpliwości, co nie jest łatwe. Nie sądzę, by wiara spadała na nas z góry nagle. Chyba tylko nielicznym przypada to w udziale. Dla większości wiara jest ogromną pracą.
Powiedział Pan kiedyś: „Nienawidzę, jak ktoś ma pełną mordę wielkich słów o Bogu i wierze”. Nie powinno się o tym mówić?
– Czy wyobraża sobie pani człowieka, który pisze na murze albo idzie ulicą i krzyczy „Bardzo kocham swoją matkę”? Tego nikt nie robi, podobnie miłość do Boga wymaga intymności. Bóg ma być w naszych dążeniach, naszych sercach i nadziei. Także w szacunku do tych, którzy błądzą, mają wątpliwości, nie wierzą lub wierzą inaczej. Ludzie dziś rozmawiając z drugim człowiekiem, szukają jego błota. Większość gazet żyje dziś z szukania błota lub z obrzucania nim, z wyśmiewania, krytykowania, pogardzania drugim człowiekiem. Ludzie lubią to czytać i oglądać, to dla wielu taki dodatek do małej emerytury czy renty. Nic gorszego niż poczucie pychy, że my wierzący jesteśmy lepsi od innych. Każdy ma prawo do swojej miłości, ale także do swojego grzechu. Każdy sam ma zabiegać o swoje rozgrzeszenie, a nie my w jego imieniu.
Kiedyś powiedział Pan, że nigdy niczego nie planuje i nie ma marzeń, bo te są dobre dla małych dziewczynek.
– W latach 50. i 60. w moim miasteczku była nieprawdopodobna nędza. Byliśmy tak biedni, że nie stać nas było nawet na marzenia. Jednak wypowiadając wspomniane słowa, nie miałem na myśli marzeń w ogóle, bo te są dobre, chodziło mi tylko o moje marzenia zawodowe. Nie chcę marzyć o tym, co nie nadejdzie, to tylko przeszkadza i nie potrzebnie zajmuje myśli. Miałem wielkie problemy, by zdać maturę i skończyć szkołę teatralną w Krakowie, ale potem miałem dużo szczęścia, zawsze grałem dla pełnej widowni duże role, o których nawet nie śmiałem marzyć. Widownia mnie zaakceptowała, dużo pracowałem, ale dziś wiem, że nie do tego zostałem stworzony. Moim powołaniem jest pisarstwo, muzyka, a teatr dopiero na dalszym miejscu. Kino to jarmarczna rozrywka, a o telewizji w ogóle nie da się nawet mówić. Nie lubię oglądać filmów, często nie oglądam nawet tych, w których sam występuję. Zostałem aktorem, bo miałem do tego predyspozycje, taką lekkość grania, ale wolę pisać.
Zaskoczyły mnie Pana problemy ze zdaniem matury.
– Tato zmarł, gdy byłem małym chłopcem, mama ciężko pracowała, a ja i o dwa lata starsza siostra Hania wychowywaliśmy się prawie sami. Miałem jeszcze dwójkę rodzeństwa, która zmarła, nim się urodziłem. Jako małe dzieciaczki w jedną noc udusiły się, chorując na koklusz. Wyjechałem z domu, mając 13–14 lat i nigdy, aż do dziś, na dobre nie wróciłem. Uczyłem się we Włocławku w Technikum Przemysłowo-Pedagogicznym. Gdy na lekcji przez okno zobaczyłem, że góry są w słońcu, to podnosiłem palec, że niby chcę do toalety, a ja wychodziłem ze szkoły, by iść w te góry. Po maturze cudem zdanej dostałem się do szkoły teatralnej w Łodzi, ale już po dwóch tygodniach też mi się tam nudziło. Poszedłem pracować m.in. w kopalni. Przyjmowano mnie gdzieś i wyrzucano, ale nie robiło to na mnie wrażenia. Żyłem biedny jak mysz kościelna, ale wolny jak ptak, dlatego był to piękny czas. W końcu odezwała się ambicja i zdałem do szkoły teatralnej w Krakowie, którą skończyłem z odznaczeniem. Kilka ról, jakie zagrałem potem w Teatrze Starym w Krakowie, zostało zauważonych i zapamiętanych.
Uznanie nie przewróciło Panu w głowie?
– Zarówno matka i siostra, jak i zwykli ludzie z rodzinnego miasteczka, nauczyli mnie właściwego stosunku dla klęsk i zwycięstw. Pamiętam jak po powrocie z Buenos Aires opowiadałem w domu, jakie tam odnosiliśmy z teatrem sukcesy, mama słuchała z zaciekawieniem, a jak skończyłem, zapytała jak zwykle, czy w chłodne dni nosiłem kalesony. Dziwiła się po co tak daleko jeżdżę, skoro wszędzie chodzi o to samo. Na scenie oklaski, a w domu matka prowadzi na cmentarz, odmierza stopami miejsce, gdzie chce być pochowana i mówi, że jak jeszcze wytnie się ten bez, to będzie także miejsce dla mnie. Swą mądrość, miłość i troskę o mnie matka przeniosła poza granicę śmierci. Siostra do dziś daje mi reprymendy. Przewrócenie w głowie nigdy mi nie groziło.
Nad czym Pan teraz pracuje?
– Piszę czwarty już projekt przedstawienia, które będzie miało tytuł Droga do światła i będzie dotyczyło życia, ale i nauki Różańca. W trakcie godziny i 20 minut chcę w nim pokazać Chrystusa od narodzin do śmierci w porównaniu do życia każdego człowieka, w którym jest zarówno Kana Galilejska, jak i Golgota. Na krzyżu nie byłoby dramatu, gdyby umierał tylko Bóg. Na krzyżu umiera jednak także człowiek i to dopiero czyni nam tę ofiarę tak bliską. Pamiętam pewien niewielki obraz Rubensa, który oprócz hektarów kobiecych ciał malował też obrazy religijne. Na tym namalował Jezusa na krzyżu. Namalował inaczej niż inni, bo jego Jezus wyglądał jak zwykły wieśniak, wcale nie chudy, nawet dość pulchny. To duży kontrast z tym, co przywykliśmy oglądać, bo Jezus ukrzyżowany zwykle nie ma grama tłuszczu, jest chudy, dobrze umięśniony, jest piękny, wystylizowany, jakby stworzony do wiszenia na krzyżu. Tamten z obrazu Rubensa nie jest piękny, wygląda jak przeciętny człowiek, dlatego jego cierpienie może się wydawać wszystkim tak bliskie i prawdziwe.
W zeszłym miesiącu skończył Pan 76 lat, piękny wiek, piękne życie.
– Jestem wdzięczny za swoje życie. Jeśli czegoś mi żal to tego, że nie byłem szczególnym ojcem, bo mnie nigdy nie było; żałuję, że tak nieuważnie oglądałem świat; że pracując, przegapiłem tyle pór roku. Zdarzało się, że jak wchodziłem do studia, była zima, a gdy wychodziłem kwitły już czereśnie. Nie opuszcza mnie też myśl, że mogłem lepiej zagrać wiele swych ról, mogłem wcześniej zająć się literaturą, lepiej nauczyć się języków. Niedawno spotkałem Roberta Więckiewicza, który zapytał, co u mnie słychać. Odpowiedziałem, że „żyję w zgodzie ze sobą”. Na co on: „To dziś jeszcze możliwe?”. W moim przypadku tak, bo swoje życie uznaję za szczęśliwe i ciekawe, może przede wszystkim dlatego, że niczego, co się w nim wspaniałego wydarzyło, absolutnie się nie spodziewałem. Jednak życie się kończy. Nie jest mi żal, bo po prostu tak ma być.