Jako autor pierwszej polskiej Encyklopedii Muzyki Rozrywkowej – Jazz, doskonale Pan wie, że jazz jest postrzegany jako muzyka elitarna. Uważa Pan, że tak będzie zawsze, czy można przełamać ten sposób myślenia?
– To ciekawe pytanie. Jazz zawsze był muzyką elitarną, przy czym elitarność tej sztuki nie wynika bynajmniej z natężenia uczestniczenia i kreacji tej muzyki w budowaniu kultury jazzu. Jest on muzyką, stylem i kulturą; bardzo uniwersalnym, pasującym do każdego środowiska, nastroju, sytuacji. Jest ponadczasowy, rozgrywa się z każdym koncertem, z każdą emocją. Jest też po trosze snobistyczny, ale takie postrzeganie jazzu przysparza mu wielu entuzjastów…
…jednym słowem stałą publiczność.
– To właśnie ona decyduje o tym, że jazz, na przekór różnym modom i trendom muzycznym, mimo zawirowań stylistycznych, ma przyszłość.
Czy jazz też może być, a może już jest takim modnym trendem?
–Jazz jako muzyka wymagająca od słuchacza pewnego ,,wyrobienia” estetycznego i percepcyjnego, staje się trendem niezwykle ekspansywnym i szeroko akceptowanym. Swego rodzaju wyjątkowość tej muzyki, związana z nowoczesnymi formami jazzu oraz ultranowoczesnymi eksperymentami, została wraz z kulturo-muzyczną konsolidacją zagubiona. Współczesny jazz stał się formą sztuki będącej na usługach szeroko rozumianej muzyki rozrywkowej. Interesuje mnie jazz ze wszystkimi jego mutacjami, ale ten tworzony z potrzeby artystycznego wyzwania, a nie komercyjnej, przemijającej mody.
Podróżuje Pan po całym świecie. Co jest wyzwaniem dla polskich jazzmanów, aby mogli zdobyć uznanie za oceanem?
– Naszą przypadłością jest próba dostosowania rodzimego jazzu do standardów amerykańskich. Ale są to – proszę mi wierzyć – dwa różne światy. Jazz w Ameryce jest swoistą kulturą, obyczajem, sztuką, stylem bycia i życia. Jazz nigdy taki nie będzie w Europie i w Polsce. Nasz jazz jest akademicki, muzycznie i brzmieniowo poprawny, bardzo ciekawy, ale nie jest amerykański. Muzycy z kręgu New Black Music, z którymi często na ten temat rozmawiam, kwitują to lakonicznie: my tworzymy jazz, a wy gracie jazz-music. Kochajmy zatem i szanujmy jazz europejski, w tym także doskonały jazz polski, ale nie ścigajmy się z Amerykanami, bo to jest ich kultura.
Jak odniesie się Pan do tzw. polskiej szkoły jazzu?
– „Slavic kind of jazz” to dla mnie slogan. Na specyfikę polskiego jazzu złożyło się bowiem zbyt wiele elementów. Z jednej strony, oczywisty wpływ jazzowo-oryginalnej muzyki amerykańskiej na poszczególne mutacje, mody i fascynacje „polskiej szkoły jazzu”. Z drugiej strony, rodzimy warsztat twórczy, w którym w różnym stopniu wykorzystano elementy typowe dla muzyki polskiej: folklor, inspiracje europejską muzyką romantyczną czy słowiańska melodyka. I taki zestaw doskonale zaistniał na krajowym rynku, lansując kreatywną muzykę. Mnogość twórców jazzu w Polsce pozwala mniemać, że jesteśmy nacją jazzmanów, choć tak po prawdzie o skali zjawiska decyduje kilkudziesięciu twórców.
Proszę wymienić najbardziej reprezentatywnych pośród nich.
– Ptaszyn Wróblewski, Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko, Michał Urbaniak, Wojciech Karolak, Janusz Muniak, Urszula Dudziak… Z wieloma z nich tworzyłem specjalne projekty. Dziś już mnie tak nie interesuje bycie pomysłodawcą i realizatorem takich projektów.
Jak określiłby Pan swoją rolę obecnie?
– Chcę promować, kreować i wpływać na jakość polskiego jazzu. To jest także nowe oblicze festiwalu Era Jazzu, która już wkrótce stanie się także bazą dla młodego, polskiego jazzu.
Jakby powiedział legendarny trębacz Miles Davis – we wszystkim trzeba mieć swój styl.
– Mój styl działania dyktują codzienne emocje związane z miłością do jazzu. Kocham jazz i jego ludzi. Dzięki koncertom poznaję ich muzykę i ich samych lepiej. Jak tu z tego zrezygnować? To kilkadziesiąt lat mojego życia, to cały mój jazz. Sam patrzę na jazz, jako na ogromny konglomerat tradycji, obrzędu, obyczaju i kultury – tak więc nie mogę wyzbyć się tej fascynacji. Zresztą jestem etnologiem ze specjalizacją folklor muzyczny, więc traktuję cały jazz jako najwspanialszy i najpełniejszy cywilizacyjny folklor. Proszę zresztą spojrzeć wokoło: muzyka, nie tylko jazz, staje się coraz bardziej „kolorowa”. Staram się, poza pełną ortodoksją jazzu, włączać takie pomysły, które w oczywisty sposób nawiązują do tradycji, etnicznych, a nawet folklorystycznych związków jazzu. Oczywiste jest dzisiaj odniesienie całej chicagowskiej New Black Music do afro-jazzowej genezy tej muzyki, sporo tego np. we wspólnym projekcie Cassandry Wilson i Davida Murray’a, jeszcze więcej w projektach realizowanych wraz z artystami z Afryki.
Mówi Pan o wszystkim tak entuzjastycznie. Co jednak postrzega Pan jako swój największy sukces?
– Dla mnie takim największym sukcesem jest to, że spotkałem wspaniałych ludzi, wielkich i legendarnych muzyków. Z wieloma z nich nawiązałem bliskie, czasami przyjacielskie relacje. Dzięki pracy poznałem ludzi, z którymi inaczej nie miałbym kontaktu, poznałem wspaniałych muzyków jazzowych, spędzałem z nimi czas, pijąc kawę czy jedząc obiad. Wiele wspaniałych i trwałych relacji z tego powstało.
Na pewno jest taki nieżyjący już artysta, któremu – jeśli byłoby to możliwe, zadałby Pan jakieś pytanie. Proszę je przywołać.
– Niektóre moje projekty umykają z prozaicznych powodów, inne wymagają wieloletnich zabiegów. Taką była np. moja praca nad zaproszeniem do Polski wybitnego pianisty Oscara Petersona. Niestety stan jego zdrowia uniemożliwił mi realizację tego pomysłu. A co do Pańskiego zapytania – każdemu muzykowi zadaję to samo pytanie: czym dla ciebie jest jazz… i otrzymuję tysiące różnych odpowiedzi… Bo taki właśnie jest jazz!
A jaki jest Pan – promotor tego jazzu?
– Jest teraz takie modne określenie: jestem bardzo zajętym człowiekiem. Ktoś ładnie powiedział o mnie: jesteś podróżującym domatorem. Nie zwracam uwagi na czas, co nie znaczy, że żyję i pracuję beztrosko. Kiedy potrafisz pogodzić zawód z pasją, a do tego cieszyć się i dzielić sukcesem z najbliższymi, to nie jest potrzebny Ci żaden zegarek, kalendarz. Należę do tych nielicznych, którym pasja zapętliła się z zawodem. Tak – robię to, co lubię i… lubię to, co robię. Często pytany o swoje hobby ze smutkiem stwierdzam, że takiego nie mam. Bo wszystko kręci się wokół jazzu: praca, spotkania, koncerty, podróże…
Dlaczego właśnie wybrał Pan jazz? A może to jazz wybrał Pana?
– Dokładnie tak jest! To wzajemność. A dlaczego? Moi koledzy słuchali wtedy Led Zeppelin, Hendrixa, Deep Purple, a mnie z tej półki pasował już tylko Santana z Johnem McLaughlinem, jakieś radosne dźwięki Corei, trochę muzyki swingowej. Słuchałem sporo radia, rodzącej się Trójki; potem coroczny zjazd na kilka dni na wielkie wtedy Jazz Jamboree i chłonięcie wszystkiego, co przynosił jazzowy świat. Moje pierwsze ważne nagrania to były płyty z jazzowymi balladami: Rollinsa, Coltrane’a, Bena Webstera, trochę bossa-novy Stana Getza. I to był ten „zapalny” moment.
Dionizy Piątkowski
dziennikarz i krytyk muzyczny, promotor jazzu, organizator koncertów oraz dyrektor festiwalu Era Jazzu.