Świętość Karola Boromeusza Michał Gryczyński Fot. Natura nie obdarzyła go urodą. Uchodził za człowieka szpetnego, był cherlawy, a na dodatek się jąkał. Był potomkiem sławnego rodu Hohenzollernów i już w dzieciństwie przeznaczono go do stanu duchownego. Kiedy osiągnął odpowiedni wiek, zaczął robić zawrotną karierę kościelną, awansując na szczyty hierarchii jako nepot papieża Pawła IV, brata jego matki. Była to jednak swoista felix culpa – szczęśliwa wina – bowiem jako legat papieski i arcybiskup Mediolanu okazał się wzorowym zarządca diecezji. Aktywnie uczestniczył w soborze trydenckim, a potem jego postanowienia wprowadzał w życie w swojej diecezji. Przy tym wiódł surowy tryb życia, wypełniony dziełami miłosierdzia, modlitwami, umartwieniami i surowymi postami. Wystarczy wspomnieć, że sypiał na pryczy, kilka godzin dziennie, w nieogrzewanym pomieszczeniu. Kiedy jesienią 1575 r. w Mediolanie wybuchła epidemia dżumy, poświęcił się ratowaniu ludzi. Wprowadził w diecezji stałe modły oraz pokuty dla odwrócenia zarazy i osobiście niósł pomoc potrzebującym. Zorganizował także procesję wynagradzającą, którą poprowadził boso, z powrozem na szyi. Upływa właśnie czterysta lat od dnia jego kanonizacji. Paweł V wyniósł Karola Boromeusza na ołtarze 1 listopada 1610 r., 26 lat po jego śmierci. Bywa nazywany „nauczycielem biskupów”, „okiem papieża” i „aniołem miłosierdzia”.