Epidemia szybko się rozlewa na kolejne kontynenty, ale oczy wielu osób nadal są zwrócone na Mediolan. To tam wirus zbiera największe żniwo. Centrum zarazy w Europie są nie tyle Włochy, ile właśnie stolica Lombardii. Piękne miasto słynące dotąd m.in. z katedry Narodzin św. Marii (w dialekcie lombardzkim: Dom de Milan), która jest jedną z największych budowli globu. Jej bardzo charakterystyczny kształt widać na początku filmu nakręconego z drona (krąży po internecie), pokazującego opustoszałe miasto. Jeszcze 2 marca Urszula Rzepczak mówiła „Przewodnikowi”: „Zamknięto kościoły tłumnie odwiedzane przez turystów (ale katedra w Mediolanie jest już znowu otwarta!)”.
Jest w niej pochowany Karol Boromeusz (1538–1584), któremu w drodze do świętości nie przeszkodziły… epidemie. Chrzcielne imię otrzymał po nim Karol Wojtyła, który czerpał z niego inspirację i modlił się dużo za jego wstawiennictwem.
Świecki kardynał
W życiorysie obu świętych, Włocha i Polaka, są ciekawe zbieżności. Obaj byli bardzo zaangażowani w reformy soborów swoich czasów – Boromeusz w trydencką, Wojtyła – jako ojciec Soboru Watykańskiego II. Obaj byli arcybiskupami potężnych metropolii – Mediolanu i Krakowa – i kardynałami. Obaj uszli z życiem z zamachu. Do kard. Karola Boromeusza strzelano w katedrze. To, że spiskowcy chybili, uznano wtedy za cud. Zamach na Jana Pawła II na placu św. Piotra wszyscy do dziś pamiętamy. Ocalenie uważał za skutek szczególnej opieki Maryi. Obaj mieli liczne talenty i możliwości rozwoju, tytuły naukowe (Włoch był doktorem obojga praw – świeckiego i kościelnego). Byli pracowici, umartwiali ciało. Słynęli ze skromności, pokory i chrześcijańskich cnót. Obaj świadomie wybrali drogę kapłaństwa. Odeszli w opinii świętości i zostali kanonizowani.
Były też rzecz jasna różnice. Jednym z ciekawszych rysów św. Boromeusza jest to, że został kardynałem jako osoba świecka, mając zaledwie 22 lata! Takie były czasy, że o godnościach kościelnych decydowało głównie urodzenie. Karol był ze znakomitego, bogatego rodu Boromeuszy, z czym wiązały się przywileje i dostęp do władzy. Rodzice od dziecka przeznaczyli go do kapłaństwa. Był drugim synem z kolei, więc był wolny od obowiązku przedłużania rodu. Księdzem był wuj, Giovanni Angelo de Medici. Kiedy 25 grudnia 1559 r. konklawe wybrało go na następcę św. Piotra, przyjął imię Pius IV, a jedną z jego pierwszych decyzji było mianowanie siostrzeńca na wysokie urzędy w Państwie Kościelnym. Już 31 stycznia 1560 r. Karol otrzymał kapelusz kardynała (Obecnie prawo kościelne też nie wymaga, by kardynałem została osoba mająca święcenia, choć tradycyjna praktyka jest taka, jaka jest. Trudno sobie wyobrazić świeckiego mężczyznę lub świecką kobietę biorącą udział w konklawe…).
Dwa lata później zmarł Fryderyk, starszy brat Karola. Rodzina zaczęła nagle przekonywać młodszego syna, żeby „zmienił pracę” (arystokracja nie pracowała, miała jednak określone zadania do wykonania), założył rodzinę i zajął się kontynuacją wielkiego rodu. On nie chciał. Mimo że pierwotnie był posłusznym dzieckiem i wcale nie szedł za „głosem powołania”, teraz dokonał wyboru. Przyjął święcenia kapłańskie. Wkrótce został wyświęcony na biskupa, a po kilku miesiącach – arcybiskupa Mediolanu. Do posługi przygotowali go jezuici, którzy mieli na niego dobry wpływ.
Pokorny biskup
Jak czytamy na stronie poznańskiej parafii pw. św. Karola Boromeusza, „Karol zmienia ostatecznie tryb życia: żegna się z lokajami, ze złotą zastawą i okazałymi zaprzęgami. To samo czyni z domem papieskim i to w takim stopniu, że zostanie oskarżony o skąpstwo. […] Kieruje jednak diecezją z daleka. Za zezwoleniem papieża i posiadając uprawnienia legata papieskiego udaje się wreszcie do Mediolanu. Zwołuje synod prowincjalny skupiony na trzech punktach: stłumienie nadużyć; reforma obyczajów; zażegnanie konfliktów. Od początku jasno określa, że należy wykazać się całkowitym posłuszeństwem wobec papieża jak i postanowień Soboru. […] rozdaje wszystkie swe dobra. Przeprowadza się do arcybiskupiego pałacu. Zajmuje jednak tylko dwa pokoje na poddaszu: jeden służy mu za sypialnię, a drugi – za biuro. Tak zaczyna realizować swą dewizę: Humilitas (pokora)”.
I dalej: „Codziennie przeprowadzał rachunek sumienia i swoim kapłanom także to zalecał. Nowy arcybiskup całkowicie zmienił administrację swojej diecezji, a uczynił to w sposób bardzo scentralizowany: ustanowił wikariusza generalnego oraz dwóch wizytatorów, jednego dla miast, a drugiego – dla wiosek. Był także wizytator dla klasztorów oraz liczni administratorzy dla spraw finansowych, liturgii, seminariów, głoszenia itp. Aby dobrze poznać diecezję mu powierzoną, kard. Boromeusz przedsiębrał liczne systematyczne podróże duszpasterskie. Ze skromną eskortą wcale nie wyglądał na księcia Kościoła, lecz po prostu na pasterza odwiedzającego swe owieczki. W parafiach, które nawiedzał, szukał kontaktu z ludnością, całymi godzinami sam spowiadał”.
Był pełen energii, a zapałem nawracania zbyt „światowego” Kościoła na Ewangelię przypomina mi św. Teresę z Ávili. Prawdziwą próbą okazały się jednak częste w jego epoce epidemie.
Najpierw wymagał od siebie
W czasie epidemii dżumy (według innych źródeł – ospy) w 1575 r. mieszkańcy nie mieli tej wiedzy medycznej o sposobie przenoszenia zarazków, co teraz. Nie mieli szczepionek, lekarstw przebadanych naukowo i przetestowanych, testów na wirusy. Nie mówiąc o różnicy w higienie osobistej – mydle, żelach antybakteryjnych, maseczkach czy nawet gumowych rękawiczkach. Szpitale trudno byłoby tak nazwać, biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy. A jednak każda epidemia miała swój kres…
Kard. Boromeusz był w tym strasznym czasie cały dla ludzi. Karmił ich, kazał rozdawać żywność i otworzyć spichlerze. Piękne tkaniny z zasłon zdobiących okna pałacu oddał na okrycia. Spowiadał, pocieszał… Pod koniec epidemii zorganizował procesję wynagradzającą i też w niej poszedł. Dziś oczywiście nikt na to nie pozwoli, bo jesteśmy mądrzejsi, jeśli chodzi o wiedzę o zarazkach. Ale jego zachęta do modlitw, postów i pokuty jest aktualna. Jakimś cudem sam się nie zaraził, choć mógł. W Mediolanie i okolicach zmarło ponad 20 tys. osób, a miasto było bez porównania mniejsze niż teraz. Umarł 9 lat później, w wieku 46 lat.
– Św. Karol Boromeusz jest dla nas przykładem – mówi ks. Grzegorz Szafraniak, proboszcz poznańskiej parafii pod jego wezwaniem. – Jak dostał archidiecezję mediolańską, to nie usiadł na tronie w pałacu, ale się nawracał. Żył bardzo skromnie. Mieszkał w wielkim domu, zajmując pokoik. Najpierw wymagał od siebie, a potem od innych. Nie musiał tego robić. Ale łaska Boża go tak dotknęła… Nie wiem nawet ilu kapłanów dzisiaj mając takie możliwości jak on, obrałoby taką drogę.
A co może nam dać dziś, w czasie epidemii? – Nie uciekł z miasta. Był z ludźmi – zwraca uwagę ks. Szafraniak. – Widział Chrystusa w drugim człowieku, również w tym biednym, chorym, cierpiącym. Wiele osób chciałoby się zamknąć, „bo się zarażę”. A on pomagał potrzebującym. Był z nimi. To wielki autorytet. Był ważnym znakiem dla mieszkańców Mediolanu – puentuje.
***
W tym roku mieliśmy hucznie obchodzić 100. rocznicę urodzin św. Jana Pawła II. Parafia pw. św. Karola Boromeusza powstała jako wotum wdzięczności za papieża Polaka, jako jego żywy pomnik.
Ironia losu polega na tym, że aby ocalić życie, musimy wytrzymać w izolacji. Warto też dużo się modlić. Najlepiej za wstawiennictwem obu świętych Karolów.