Pana twórczość można odczytać jako opowieść o bliskich Panu ludziach, czego przykładem jest utwór „Jej portret”. A jaki jest Pana „portret”?
- Z perspektywy wieloletniej drogi twórczej mogę powiedzieć, że to zazwyczaj inni zauważali we mnie zmiany, których nie do końca byłem świadomy. Wydawało mi się, że to ludzie wokół mnie się zmieniają, a ja jestem taki, jaki byłem zawsze… Nawet spojrzenie w lustro czasem nie pomagało w dostrzeżeniu przemijania, bo człowiek ma dziwną zdolność widzenia tego, co chciałby zobaczyć. Upływ czasu nie dotknął mnie jednak od strony wewnętrznej – moje spojrzenie na ludzi i otaczający świat pozostaje pełne optymizmu i akceptacji. Z uśmiechem witam nowy dzień, a dla trudności, które mnie spotykają, szukam zrozumienia. Jedyne, co się we mnie zmieniło, to pewnie to, że jestem łagodniejszy i spokojniejszy niż kiedyś. Taka też jest większość moich utworów, które choć nie zawsze są sentymentalne, to można w nich odnaleźć liryzm. Recenzenci podkreślają też w mojej muzyce słowiańskość, ale to jest wynik nie tylko mojej osobowości, ale tego, w jakim kraju żyję, choć koncertuję przecież na różnych kontynentach…
W 1974 r. wyruszył Pan w swoją pierwszą jazzową podróż dookoła świata…
- Później zresztą współpracowałem z niektórymi amerykańsko-norweskimi liniami wycieczkowymi przez prawie dziesięć lat. Znalazłem się w wielu przepięknych zakątkach świata, do których – szczególnie w tamtym okresie - bardzo trudno było dotrzeć. Z drugiej strony, takie wojaże były konieczne. Zarobek z występów tylko w Polsce nie pozwalał na zaoszczędzenie pieniędzy np. na zakup mieszkania.
Dzięki rejsom na statkach mogłem grać muzykę, którą na co dzień uprawiałem. Było to połączeniem trzech elementów: robienia tego, co się kocha, przynajmniej częściowej realizacji artystycznych ambicji (grywaliśmy koncerty jazzowe) i poznawania walorów turystyki. Nie wszyscy artyści mieli możliwość poznania takiego życia. Ja miałem to szczęście… Jeśli chodzi o podróże na terenie Europy - do „PAGARTU” (agencji, gdzie składaliśmy paszporty) trzeba było przyjść z gotowym kontraktem, co też jeszcze nie dawało całkowitej pewności, że wyjazd dojdzie do skutku. Mając już kontrakt i paszport w kieszeni, można było dotrzeć niemal z dnia na dzień do dowolnego miejsca. Niestety, z uwagi na niepewność, która towarzyszyła organizatorom festiwali i właścicielom klubów jazzowych na Zachodzie, czy muzycy z naszego bloku w ogóle dotrą na czas, angażowano nas raczej rzadko i niechętnie.
Jakie doświadczenie z tamtych lat szczególnie pobrzmiewa w Pana pamięci?
- Pamiętam pierwszą podróż na Zachód – do Wiednia, na międzynarodowy konkurs, chyba najważniejszy dla ówczesnego świata muzyki jazzowej. I choć wyjazd okazał się początkiem mojej kariery, to przeżyłem wtedy swoje największe upokorzenie, którego nie zapomnę do końca życia. Byliśmy zakwaterowani w hotelu. Mieliśmy zapewnione podstawowe wyżywienie i pięć dolarów tzw. lotniskowego, którego nie mogliśmy wydać. Kwota ta była potrzebna na podróż powrotną, by opłacić wejście do samolotu. Proszę wczuć się w sytuację, gdy wśród muzyków z całego świata tylko ja i moi koledzy z Polski (czteroosobowa reprezentacja naszego kraju) nie mogliśmy kupić sobie nawet wody czy bułki, bo nie było nas na to stać. Nie chciałem wierzyć, że doczekam lepszych chwil…
…jak na przykład dnia, w którym odebrał Pan nagrodę z rąk ikony jazzu – Duke’a Ellingtona.
- Był rok 1967, gdy podczas Festiwalu Jazzowego w Wiedniu okazałem się najlepszym instrumentalistą. Akurat koncertował tam Duke Ellington, który w porozumieniu z organizatorami konkursu wręczył mi medal. Redaktor naczelny pisma „Jazz” – zaprzyjaźniony z amerykańskim światem jazzowym, przed samym koncertem umożliwił mi wejście do garderoby Ellingtona. Udało mi się z nim zamienić kilka słów. Po wielu latach, gdy odwiedził Polskę, spotkaliśmy się ponownie. Być może była w tym pewna kurtuazja, ale przynajmniej udał, że mnie pamięta. Nasze wspólne zdjęcie obiegło całą krajową prasę. To były piękne czasy…
Czy współczesność jest uboższa w artystyczne doznania?
- Czasy się zmieniły – pod wieloma względami może i na lepsze. Jednak jestem pewien, że to, co działo się kiedyś od strony sentymentalnej i emocjonalnej, było ciekawsze od tego, co proponuje współczesność. Teraz wszystko łatwiej zdobyć, przez co nasze życie spowszedniało. Zadowalamy się tym, co „średnie”, nie aspirujemy do wyższych przeżyć. Np. moja fotografia z Ellingtonem – kiedyś to było naprawdę „coś”. Obecnie nie docenia się już tak kontaktu z artystą – łatwiej się z nim osobiście spotkać, zrobić zdjęcie, czasami nawet zagrać. Dawniej coś takiego było zarezerwowane dla wybranych. Może dlatego był większy respekt i szacunek dla artysty, człowieka. Nie każdy miał możliwość nabyć płytę swojego idola. Pamiętam, jak na winylowych krążkach uczyłem się improwizacji. Słuchałem ich tak długo, aż się nie starły. Potrafiłem wiele lat czekać na koncert ulubionego artysty, a bezpośrednie spotkanie z jego muzyką było świętem.