Logo Przewdonik Katolicki

"Będziesz wisiał na krzyżu"

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

- z ks. Marcinem Wójtowiczem, proboszczem warszawskiej parafii Chrystusa Króla, kolegą ks. Jerzego Popiełuszki z czasów jego pracy na Żoliborzu, rozmawia Łukasz Kaźmierczak

 

- z ks. Marcinem Wójtowiczem, proboszczem warszawskiej parafii Chrystusa Króla, kolegą ks. Jerzego Popiełuszki z czasów jego pracy na Żoliborzu, rozmawia Łukasz Kaźmierczak

 

Kilka ostatnich lat swojego życia ks. Popiełuszko spędził z Księdzem dosłownie przez ścianę. Cieszę się, że spotkałem takiego Rozmówcę…

- Poznałem Jerzego jeszcze w czasach seminaryjnych - między nami były tylko dwa lata różnicy, a on jeszcze na dodatek był takim „szczupaczkiem” drobnej konstrukcji - ale tak naprawdę nasze drogi zeszły się na dobre dopiero w parafii Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu.

I faktycznie Jerzy mieszkał na tym samym piętrze plebanii, tuż obok mnie. Początkowo jednak nie widziałem w nim niczego szczególnego – ot, ksiądz taki jak wielu innych, może tylko nieco bardziej koleżeński i naturalniejszy w sposobie bycia.

 

Tak to już chyba jest z tymi „zwyczajnymi-niezwyczajnymi”…

- Przełomem dla Jerzego był na pewno strajk w Hucie „Warszawa” w sierpniu 1980 r., gdzie znalazł się w sumie dosyć przypadkowo. Istnieją zresztą na ten temat różne opinie i  rozbieżne relacje. Ale tak się złożyło, że ja byłem naocznym świadkiem owego momentu. Otóż do naszego kościoła na Żoliborzu przyjechał kapelan prymasa Wyszyńskiego, ks. Bronisław Piasecki, z pytaniem: który z księży chciałby pojechać na Bielany do strajkujących hutników? I właśnie wtedy, ni z gruszki, ni z pietruszki, odezwał się Jerzy: no to ja jadę… To była decyzja, która zapoczątkowała nowy etap, nowy styl jego kapłaństwa. Jerzego porwała fala, która pochłonęła go bez reszty, niosła coraz dalej, coraz głębiej…

 

Ale czemu to właśnie on, taki „zwykły” ksiądz, pojechał do hutników? Od lat nie daje mi to spokoju…

- Również próbuję sobie po latach odpowiadać na to pytanie: czy to był przypadek, zrządzenie Opatrzności, nadzwyczajna intuicja? Wiem tylko, że ja nie miałbym w sobie ani takiej odwagi, ani takiej determinacji. Natomiast Jerzego coś w środku pchało do takiej decyzji. Czy to był charyzmat? Tak, tak to chyba można określić. Myślę, że dużo dało mu wojsko, gdzie doświadczył okropnego uciemiężenia ze strony przełożonych – i to się wyraźnie czuje, czytając jego listy z tamtego okresu. I pewnie zrodziła się w nim wówczas chęć – na pewno nie odwetu, bo on nigdy nie potępiał ludzi, a jedynie zło – takiego dochodzenia prawdy, sprawiedliwości.

Ta tematyka dominowała zresztą w jego wystąpieniach publicznych, w całym przesłaniu głoszonym przez Jerzego. I dlatego właśnie stał się taki niebezpieczny dla komunistycznej władzy, zwłaszcza że potrafił wokół tej sprawy skupiać tłumy.

 

Cichy sąsiad z plebanii zaczął się przemieniać w charyzmatycznego, niezłomnego bojownika o prawdę…

- O tak, ten proces dojrzewania Jerzego był prawie namacalny. A on sam stawał się coraz odważniejszy. Pamiętam np. dramatyczny strajk w Wyższej Ofierskiej Szkole Pożarnictwa, znajdującej się zaledwie kilkaset metrów od żoliborskiego kościoła. Każdy z nas tam był, ale tylko on dostał się do środka. Przyznam szczerze, że ja bym się nie odważył przecisnąć przez kilka pierścieni opancerzonych i uzbrojonych po zęby zomowców. Jerzy pod osłoną nocy, po cywilnemu, podchodził pod okno, a studenci wciągali go za ręce do środka. Ilu z nas zdecydowałoby się na taki akt odwagi?

 

Strajk strażaków to był już prawie stan wojenny…

- Wokół Jerzego gromadziły się od dawna tłumy ludzi. I to nie tylko podczas słynnych Mszy św. za Ojczyznę, zapoczątkowanych jeszcze przez naszego wspaniałego proboszcza ks. Teofila Boguckiego.

Kiedy wybuchł stan wojenny, Jerzy zainteresował się rodzinami internowanych, odwiedzał je, żył ich życiem, organizował paczki, sam je woził, zaangażował masę ludzi do tej pomocy. To była ta jego linia bliskości człowieka, wierności w drobnych rzeczach. I jednocześnie niezwykła przejrzystość działania.

W parafii był już prawie nieosiągalny, ale myśmy to rozumieli, zresztą było nas wtedy jeszcze dwóch wikariuszy, wiec jakoś to ciągnęliśmy, wspierał nas także, na ile mu zdrowie pozwalało, proboszcz. A Jerzy żył już wówczas w zasadzie tylko dla tych ludzi.

 

Naprawdę nie mieliście gdzieś w głębi ducha pretensji, że trzymacie na parafii „gwiazdę”, za którą trzeba wykonywać całą posługę kapłańską?

- Jerzy nie był żadną gwiazdą. Był autentyczny, nie miał w sobie takiej zwykłej człowieczej próżności, chęci zaimponowania, pokazania się na pierwszym planie. W jego przypadku to nie wchodziło w grę. On unikał salonów, źle się tam czuł, splendory, bankiety nie pociągały go.

Doskonale pamiętam pierwszą Wigilię w stanie wojennym – siedzimy wspólnie przy wieczerzy, przy stole kilkadziesiąt osób, w tym duża grupa emerytów, składamy sobie życzenia i nagle Jerzy znika nam z oczu. Okazało się, że poszedł na rogatki do żołnierzy, którzy stali przy koksownikach i łamał się tam z nimi opłatkami. Nikomu z nas coś takiego nawet nie przyszłoby do głowy, a on to już czuł. Prawdziwy charyzmatyk…

Podobna historia: obserwujemy charakterystyczny samochód tajniaków pilnujących księdza Popiełuszki, stojący pod kościołem. A Jerzy mówi: słuchajcie, zanieśmy im gorącą kawę, bo marzną już tyle godzin. To było właśnie w jego stylu.

 

Te samochody na zgaszonych światłach widywaliście coraz częściej…

- To już się kręciło, to wtedy nakręcała się ta spirala, którą chciał później przerwać i prymas Glemp, i wiele życzliwych osób, które doradzały Jerzemu: zaniechaj tego, wyjedź stąd. Ale on twardo stał na stanowisku, że nie może tego zrobić, bo co ludzie powiedzą - że stchórzył, że opuścił, że zdradził. Nie załamała go ani ciągła inwigilacja, ani cegła wrzucona do jego mieszkania, ani przesłuchania i 24-godzinny areszt, ani te niezliczone anonimy z pogróżkami typu: „będziesz wisiał na krzyżu”.

 

To był jego Ogrójec…

- On zdawał sobie sprawę, że to się źle skończy i przeczuwał to. Pod koniec był już bardzo zgaszony i małomówny. Ten stan pogłębił się po przyjedzie z Gdańska, kiedy to uniknął śmierci tylko dzięki opanowaniu kierowcy, Waldemara Chrostowskiego, który jakiś cudem utrzymał na jezdni samochód po uderzeniu kamieniem w przednią szybę.

 Ale to już wisiało w  powietrzu – oblanie samochodu farbą, przekłuwanie opon, tajniacki ogon - czuł, że pętla się zaciska. Był jednak zdecydowany na wszystko – to są chyba nawet jego słowa wypowiedziane na plebanii przy jakiejś okazji.

 

Jest Ksiądz jedną z ostatnich osób, które miały okazję rozmawiać z ks. Jerzym…

- To było tuż przed jego wyjazdem do Bydgoszczy. Tak się złożyło, że nasz proboszcz był w szpitalu, a ja na czas jego nieobecności czuwałem nad duszpasterstwem. W piątek rano, w  dniu porwania, przyszedł do mnie Jerzy i mówi: słuchaj, dzisiaj mnie nie będzie w kościele, bo jadę do Bydgoszczy, mam tam spotkanie ze światem pracy i Mszę św., ale wrócę wieczorem, gdzieś tak przed północą. Odpowiedziałem, że jakoś sobie poradzimy. Bardziej tak naprawdę martwiłem się o niego – w głosie miał coś takiego innego, dziwnego…

A potem była ta noc, kiedy Jerzy powinien był wrócić do domu. Na plebanii przez cały czas ujadał jego pies „Tajniaczek”. Nikt z nas nie mógł spać…

 

W sobotę o ósmej rano ksiądz Jerzy miał odprawić Mszę św. u Stanisława Kostki. Ale na Żoliborz już nie dotarł…

– O dziewiątej zadzwonił z kurii biskup Romaniuk, pytając, czy słyszałem, co się stało z Jerzym. Zamarłem. Wtedy on opowiedział o telefonie od księdza Nowakowskiego z Torunia, do którego dotarł Chrostowski i zrelacjonował wydarzenia poprzedniego dnia. W tym momencie uszło z nas powietrze.

Wieczorem podano w dzienniku oficjalnie wiadomość o porwaniu, a godzinę później kościół wypełniony był już ludźmi po same brzegi. Z ks. Maciejem, drugim wikariuszem, odprawiliśmy pierwszą Mszę św. o ocalenie księdza Jerzego i tak non stop przez wszystkie dni, aż do pogrzebu.

 

Jak zareagował ks. Bogucki na wiadomość o porwaniu człowieka, którego uważał niemal za swojego przybranego syna?

- Kiedy dzień po porwaniu przekazywałem prałatowi szczegóły tego wszystkiego, co się wydarzyło pod Toruniem, wspomniałem także o wrzuceniu zmaltretowanego Jerzego z workiem na głowie do bagażnika. Wówczas ks. Bogucki – typowy szlachcic podlaski, konkretny, rzeczowy, niewiele mówiący, ale niezwykły patriota - stwierdził takim martwym głosem: skoro wrzucili go w worku do bagażnika, to nie po to, żeby darować mu życie…

 

I niestety miał rację. A potem, kiedy cała Polska pogrążyła się w żałobie, to właśnie na Księdzu spoczął obowiązek dopilnowania wszystkich formalności związanych z pogrzebem…

- 2 listopada, pod wieczór, przy zachodzącym już słońcu, przywieziono do naszego kościoła z białostockiego prosektorium ciało księdza Jerzego. Nad ranem otworzyliśmy jeszcze raz trumnę, aby zalutować jej wewnętrzną, metalową część. Byli przy tym obecni rodzice i rodzeństwo księdza Jerzego. I wtedy zobaczyliśmy jego zmasakrowane ciało – ten widok był naprawdę trudny do przeżycia. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co musieli czuć w tym momencie najbliżsi Jerzego. Ja w każdym razie byłem tak dobity psychicznie, że z samego pogrzebu niewiele zapamiętałem.

 

Gdybyśmy próbowali umieścić księdza Jerzego na jakiejś hipotetycznej skali określającej kapłańskie wzorce, to znalazłby się na niej bliżej Jana Vianneya czy np. Piotra Skargi?

- Myślę, że Jan Vianney byłby tu dobrym punktem odniesienia. „Trzeba prosić o umiłowanie swego krzyża. Staje się on wtedy słodki. Sam tego doświadczyłem. W czasie czterech czy pięciu lat byłem szkalowany, odtrącany, sprzeciwiano mi się. O tak dźwigałem krzyż, tak ciężki, że prawie nieść go nie zdołałem. Zacząłem prosić o umiłowanie mojego krzyża i byłem szczęśliwy. Zaprawdę powiadam: tylko w tym jest szczęście” – pisał święty proboszcz z Ars” /Rok Liturgiczny z niecodziennym proboszczem z Ars Janem Maria Vianneyem s. 61/. Bardzo to pasuje do żoliborskiego okresu kapłaństwa Jerzego. Te dwie postaci łączy jakaś duchowa bliskość i ta sama żmudna praca połączona z cierpieniem…

 

Ksiądz Jerzy Popiełuszko – kolejny dowód na to, że każdy rzeczywiście dostaje krzyż skrojony na jego barki?

- Tak, to chyba jest dobre określenie. Jerzy potrafił udźwignąć ten ciężar, dawał temu świadectwo, mówił: jestem gotowy na wszystko. Doskonale wiedział, z kim ma do czynienia i że ci ludzie nie cofną się przed niczym.

Zresztą ja przez tydzień byłem świadkiem procesu toruńskiego i przyznam, że kiedy pierwszy raz zobaczyłem z bliska zabójców księdza Popiełuszki, to zacząłem się ich naprawdę bać – zatrzymany wzrok, zimny i wyrachowany. Bałem się ich, mimo że byli pilnowani przez milicjantów! A Jerzy musiał się z tym zmierzyć w zupełnie innych realiach… I wiemy, że on krzyczał, prosił, buntował się, uciekał. Ale był na to przygotowany, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.

 

Czy męczeństwo jednego żoliborskiego księdza zmieniło także kapłaństwo tego drugiego?

- Jak rozumiem, pańskie pytanie dotyczy również mojej osoby. Myślę, że tak, moje kapłaństwo zmieniło się, nie potrafiłbym jednak podać granicy, stopnia czy wielkości tej zmiany, ale na pewno ona się dokonała. Z każdym rokiem mam np. coraz większą świadomość mieszkania pod jednym dachem z błogosławionym. A to zobowiązuje…

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki