Liczy się artyzm, nie rzemiosło
Michał Bondyra
Fot.
Sztuka towarzyszy mi od dziecka. Pierwszy był dziadek rzeźbiarz ludowy. Był też wujek, który w swojej profesjonalnej pracowni obok rzeźbienia także malował. Później był siedem lat starszy ode mnie brat. Kiedy miałem pięć lat, siadywałem przy nim z kartką papieru i ołówkiem, próbując naśladować to, co robi. Pamiętam, jak wtedy często denerwowałem się, że nie wychodzą...
Sztuka towarzyszy mi od dziecka. Pierwszy był dziadek – rzeźbiarz ludowy. Był też wujek, który w swojej profesjonalnej pracowni obok rzeźbienia także malował. Później był siedem lat starszy ode mnie brat. Kiedy miałem pięć lat, siadywałem przy nim z kartką papieru i ołówkiem, próbując naśladować to, co robi. Pamiętam, jak wtedy często denerwowałem się, że nie wychodzą mi proste kreski i kółka.
Kolor Malczewskiego i kreska Wyspiańskiego
Kolejnym etapem mojego malarskiego dojrzewania była szkoła i plastyczka, która widząc, że mam talent, chciała koniecznie wysłać mnie do szkoły plastycznej. Choć w rezultacie tam nie trafiłem, doskonaliłem się pod jej czujnym okiem podczas zajęć w ramach kółka plastycznego. Brałem też udział w konkursach plastycznych, choć wówczas bez większych sukcesów – po prostu nie byłem wtedy wystarczająco dobry.
To były też początki mojej przygody z malarstwem olejnym i poznańskim muzeum. Nie było roku, bym tego muzeum przynajmniej dwa, trzy razy nie odwiedził. Tam znajdowałem inspirację do swojej pracy. Od początku zachwyciłem się Malczewskim, zresztą do dziś jego dzieła mnie fascynują. Czerpałem i wciąż czerpię z jego obrazów niesamowity rysunek i kolor. Podziwiam też Wyspiańskiego, jego prostotę, oraz to, w jak niesamowity sposób potrafił postawić kreskę.
Czasy szkoły średniej to dalsze malowanie i znajomości z ludźmi, których wspominam niechętnie. Oni bardziej udawali artystów – odpowiadał im raczej ich styl życia, niż faktycznie nimi byli.
Poglądy a życie
Choć malarstwo sprawia mi dużo przyjemności, nigdy nie traktowałem go na tyle serio, by się jemu całkowicie poświęcić. Podchodziłem i w dalszym ciągu podchodzę do niego trochę jak mój wujek, mocno zniechęcony do wszelkich szkół i akademii, które, jego zdaniem, uczą rzemiosła, a nie artyzmu.
Mimo takich poglądów życie sprawiło, że znalazłem się jednak na studiach konserwatorskich, które obok malarstwa dotykają też rzeźby. A właściwie nie życie, a arcybiskup Stanisław Gądecki, który w czerwcu zeszłego roku spytał wprost: „Chcesz być konserwatorem?” Odpowiedziałem wówczas: „Mogę spróbować”. I od tamtego czasu zgłębiam wiedzę w tym zakresie na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Podjęcie tam studiów, jak się później okazało, wcale nie było łatwe. Musiałem zdać nie tylko egzaminy praktyczne, ale i teoretyczne z historii sztuki.
Pan Edward i teczka
Na wszystko miałem dwa tygodnie. Najpierw musiałem zdać tzw. teczkę składającą się z dwudziestu prac: po dziesięć rysunkowych i malarskich. Ona dopiero stanowiła wstęp do egzaminu praktycznego. Choć namalowałem już wcześniej blisko setki różnych prac, nie posiadałem żadnej z nich, bo rozdałem je znajomym i kolegom. Wszystko trzeba było zaczynać od nowa. Dla „teczki” musiałem zmienić też trochę sposób malowania, nastawiając się na technikę, co odbyło się niestety kosztem strony wizualnej obrazów. Czasu było niewiele, ale pomógł mi pan Edward, artysta znany w toruńskim światku artystycznym, dzięki któremu malowałem szybciej i sprawniej. Mimo codziennej, blisko dziesięciogodzinnej pracy i zdanych egzaminów nie od razu dostałem się na studia. Zaważyła teoria, która mogła mi pójść lepiej.
Pierwszy krok do wiary
Dziś jestem na drugim roku kierunku konserwacja i renowacja malarstwa i rzeźby polichromowanej. W ciągu roku zaliczam dwa lata. Od października zeszłego roku czas wypełnia mi praca zaliczeniowa. Piszę ikonę św. Mikołaja. Właściwie już ją kończę, bo pozostało położyć jeszcze werniks, czyli powłokę zabezpieczającą warstwę malarską.
Dlaczego ikona? Choć już wcześniej napisałem ich chyba z dziesięć, każda z nich jest mi bardzo bliska, bo obok warstwy artystycznej, ma ona stronę sakralną. Wprowadza w świat odczuwalny, ale nie wypowiedziany. Jest takim oknem otwartym na Pana Boga – a to już pierwszy krok do wiary.
Podobnie jak inne obrazy czy rysunki, rozwija w człowieku wrażliwość, która sprawia, że z rzemieślników stajemy się artystami...