Twoja relacja ze sztuką to coś, co wypracowałaś przez lata, czy przestrzeń, która jest częścią Twojej tożsamości?
– Miałam przywilej dorastać w otoczeniu sztuki. Moi rodzice pochodzili z domów, w których na ścianach wisiały obrazy. Dziadek, właściciel wielu albumów o sztuce, otwierał przede mną te światy i mnie po nich oprowadzał. Ostatni album, który mi podarował, tuż przed swoją śmiercią, był zbiorem dzieł Andrieja Rublowa. Chciał mnie nim obdarować, ponieważ w jego opinii była to najlepsza publikacja, jaką miał w swoich zbiorach. Mimo że posiadał wiele albumów z cennymi reprodukcjami, to Rublow cieszył się jego największym uznaniem. Dziś to dla mnie najbardziej sentymentalna pamiątka. W dzieciństwie nie tylko odbierałam sztukę, ale również miałam możliwość próbować swoich sił jako twórca. Rodzice zaobserwowali, że mam talent, i inwestowali energię w to, bym mogła się rozwijać. Uczestniczyłam w różnych grupach malarskich i kółkach plastycznych dla dzieci, zapoznawałam się z technikami malarskimi. Było to niezwykłe, że rodzice dostrzegli mój talent, jednocześnie pomagając mi czerpać ze świata sztuki. Nie czułam, że jestem uzdolniona, dla mnie to, że coś tworzyłam, było zupełnie naturalne, a słowa o tym, że pięknie maluję, przyjmowałam jako wyraz normalnego wsparcia dziecka przez rodziców.
Dziś w sztuce najbardziej fascynuje mnie okres średniowiecza, czasowo najpojemniejszy ze wszystkich epok – ze szczególnym akcentem na sztukę starożytną i wczesnochrześcijańską. Jestem pod wielkim wrażeniem wrażliwości twórców tamtego momentu historii. Przyznam ze smutkiem, że trudno mi znaleźć taką odpowiedź współcześnie, mimo że środki wyrazu i dostępność do nich są dziś nieograniczone i każdy może rzeźbić, malować, wyplatać, robić graffiti.
Nigdy nie deklarowałam, że zwiążę swoje życie z malarstwem, a dzisiejszy mój związek ze sztuką malarską wymknął się moim wcześniejszym wyobrażeniom. Studiowałam architekturę wnętrz na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu i jako przedmiot obowiązkowy miałam na pierwszym roku pracownię malarską. Bardzo źle to wspominam. Miałam wrażenie, że trafiłam do obcego świata, w którym mówi się niezrozumiałym dla mnie językiem. Wtedy obiecałam sobie, że do malowania nigdy nie wrócę (śmiech). Dopiero dużo później zrozumiałam, że mam dar, którym chcę służyć innym. Obserwując ludzi dookoła mnie, zdawałam sobie powoli sprawę, że tworzenie nie jest cechą, w którą wyposażony jest naturalnie każdy z ludzi.
Ta świadomość sprawiła, że po latach bycia odbiorcą postanowiłaś zacząć także tworzyć?
– W pewnym momencie przyznałam się przed Bogiem, że darem jest nie tylko to, że potrafię coś stworzyć, ale również wrażliwość na to, co oglądam, czego doświadczam, obcując ze sztuką, ale i na ulicy, w tramwaju, wśród ludzi, oglądając witryny sklepów czy przebywając na łonie przyrody. Świat ikony rozciągnął przede mną perspektywę nie do ogarnięcia, podsycaną przez wieczny głód potrzeby obcowania z nią. Jest to jednocześnie piękne, ale i bolesne, że nie da się wszystkiego objąć. Pracowałam w studiu projektowym jako architekt wnętrz, więc moim narzędziem był komputer, a środkiem wyrazu wydruk. W pewnym momencie miałam poczucie jakoby moja ręka martwiała. W tamtym okresie zaczęłam śpiewać w chórze gospel. Była to moja pierwsza wspólnota. Równolegle poznawałam Kościół katolicki i protestancki. W tamtym okresie wróciłam do rysowania niemalże przez przypadek. W ramach prezentów urodzinowych sprezentowałam dwóm znajomym księżom ich portrety, rysowane tylko za pomocą jednej kredki. To był mój powrót do malarstwa po trudnych doświadczeniach ze studiów. Pamiętam, jak wówczas zalała mnie fala radości i wdzięczności, że – jakkolwiek to zabrzmi – Pan Bóg nie zabrał mi talentu. Poczułam ulgę, że to, co schowane, jest dostępne i czeka, by wydobyć je na światło dzienne. Wraz z tym odkryciem przyszła radość tworzenia i potrzeba, aby zrobić coś więcej.
Ważnym momentem w moim dochodzeniu do ikonografii było studiowanie twarzy Matki Bożej Częstochowskiej. Bardzo chciałam ją narysować, więc wpatrywałam się w tę twarz intensywnie, odkrywając, że nie jest to ciemna plama z dwoma szramami i lekkim błyskiem w oczach. Zafascynowały mnie wówczas łagodne linie między nosem a ustami, falujące włosy po bokach. Było to dla mnie niezwykłe spotkanie twarzą w twarz. Chwilę później zobaczyłam ogłoszenie o warsztatach z malowania ikon u ojców jezuitów w Poznaniu, które prowadził o. Jacek Wróbel SJ. To był mój pierwszy krok w malowaniu ikon. Zaraz potem zaczęłam jeździć do Atelier św. Eliasza w Warszawie. Przez 4,5 roku stopniowo zgłębiałam temat malowania ikon. Dziś przyznaję, że to były moje drugie studia. Skala trudności rosła, a ja nabierałam coraz więcej pokory do tej trudnej sztuki. Pojęłam sens tego procesu wyrażonego w programie nauczania, który jest rozciągnięty w czasie celowo, aby przygotować człowieka na te trudniejsze rzeczy, a nie rzucić go na głęboką wodę z nadzieją, że w imię Boże sobie poradzi.
Zrezygnowałaś z pracy i postanowiłaś założyć pracownię ikon. To odważny krok jak na kogoś, kto w pewnym momencie życia obiecał sobie, że więcej nic nie namaluje…
– W pewnym momencie zauważyłam, że to moje drugie życie związane z ikonami jest mi bliższe niż praca zawodowa. Proporcje zmieniły się na tyle, że zaczęłam zastanawiać się nad zmianą. Wiele czynników zadecydowało, że postanowiłam zaryzykować i otworzyć własną pracownię. Nie tylko maluję ikony, prowadzę warsztaty, projektuję grafiki, a także plakaty, okładki płyt, znaki, identyfikację wizualną, maluję murale i akwarele, ale swoją działalnością m.in. w social mediach chcę pokazywać, że również dziś można robić coś z troską, zwracając uwagę na szczegóły i szukając głębi. Fascynuje mnie to, że zawsze pozostaje coś pięknego, co chciałabym jeszcze namalować, odkryć starą ikonę, która mnie zachwyci i którą będę chciała namalować. Zastanawiam się nieustannie, dlaczego coś jest takie piękne, tak pociągające, dlaczego dłoń jest ułożona dokładnie w taki sposób. Zawsze jest coś nowego i kreatywnego do dostrzeżenia, powtórzenia i wyjaśnienia komuś.
To niesamowite, że Bóg znów przede mną otworzył, i to w zupełnie nowy sposób, malarski świat, z którego świadomie kiedyś zrezygnowałam z postanowieniem, że nigdy więcej.
Myślę, że gdybym była osobą niewierzącą, nie zajmowałabym się ikonami. W malowaniu ikon fascynuje mnie aspekt relacyjności, tego, że sam proces tworzenia jest szansą na bliskość z drugim człowiekiem – zarówno z moimi uczniami podczas warsztatów, jak i klientami, którzy przez fakt zamówienia ikony wpuszczają mnie w jakiś sposób do swojego życia. Niezwykle mnie to wzrusza. Tworząc ikonę, obcuję również z tymi, którzy oglądają już Boga twarzą w twarz. Poznaję ich życiorys, dotykam tajemnicy ich świętości. Malując ikonę, nierzadko czuję się, jakbym łączyła obydwa światy. Cieszę się, że będąc świecką dominikanką w ten sposób mogę służyć Bogu, ludziom i Kościołowi. Tak również odczytuję wezwanie św. Dominika: głosić wszystkim, wszędzie i na wszystkie sposoby. Kiedyś myślałam, że aby realizować to Dominikowe wezwanie, należy robić coś wyjątkowego. Dziś odczytuję je w kontekście mojego malowania ikon i spotkań z ludźmi. Patronką mojej pracowni jest Matka Boża Advocata Nostra, której oczy czujnie i łagodnie spoglądają z logotypu. Oryginał ikony znajduje się u klauzurowych dominikanek w Rzymie i od lat jest moją największą inspiracją. Jej wzrok ogarnia i uspokaja, strzeże mnie osobiście.
Na temat tworzenia ikon wciąż pokutuje wiele mitów. Na przykład ten, że człowiek nieustannie się modli przy malowaniu…
– Według mnie modlitwa jest angażująca w inny sposób niż malowanie i ja często nie łączę tego ze sobą. Czas malowania wykorzystuję często na jakieś słuchowisko czy chrześcijańską muzykę, ale samo malowanie jest angażujące do tego stopnia, że ciężko byłoby mi się skupić na modlitwie sensu stricto. Częścią ikony jest modlitwa, ale i rzemiosło. Nauczanie ikony jest trudne, ponieważ opiera się ono na kontakcie ze sztuką zawartą w pewnych ściśle określonych ramach, ale i na pewnym, trudnym do uchwycenia, polu wrażliwości, do którego nauczyciel zaprasza ucznia. Gdy zaczynałam 4,5-letnie studia w Warszawie, nie miałam intencji, że sama będę uczyć ikony. Droga, która rysowała się przede mną, sprawiała, że miałam dużą świadomość swoich ograniczeń. Jednak splot pewnych wydarzeń sprawił, że pierwsze kursy poprowadziłam u poznańskich jezuitów, jeszcze ucząc się w Atelier św. Eliasza.
Dziś prowadzisz liczne warsztaty, a w Twojej pracowni jest kilka stanowisk przeznaczonych dla osób, które mogą tworzyć pod Twoim okiem.
– Pamiętam drżenie serca i pojawiające się pytanie: czy jestem w stanie tym ludziom, którzy przyjdą na warsztaty, coś dać, coś przekazać? Tymczasem okazało się że ucząc innych, sama od nich otrzymuję. Do dziś fascynuje mnie odkrywanie tego, jak nauczając oddziałujemy na siebie z uczniami. Siostra Mateusza, która prowadziła zajęcia w Warszawie, powtarzała nam, że ma takie przekonanie, że jest w Warszawie po to, aby przekazać swoją wiedzę innym, aby ci mogli się rozproszyć po Polsce i świecie i przekazywać tę wiedzę dalej. To jest bardzo dominikańskie podejście: nauczyciel tworzy nauczycieli. Według legendy św. Dominik miał sen, w którym widział swoich braci jak ptaki na drzewie podrywające się do lotu i udające się w różne kierunki. Z moją pracownią wiążę podobne marzenia. Mam nadzieję, że będziemy tutaj razem coś tworzyć z ludźmi, którzy później pójdą w świat. Ucząc się ikony, dostawałam solidną dawkę informacji zwrotnej i korekty. Dziś bardzo doceniam, że nie stosowano metody głaskania po głowie tylko po to, aby kogoś zatrzymać, bo dzięki temu nauczyłam się patrzeć krytycznie na swoją pracę. Bardzo rezonują ze mną słowa mojego wykładowcy Igora Wieremiejuka, który wywodzi się z tradycji prawosławnej. Przywoływał on przykład mnichów z góry Athos, którzy oprócz tego, że tworzą piękne ikony, muszą troszczyć się o swoją codzienność, która nierzadko jest surowa i wymagająca. Ich życie jest zbalansowane, ponieważ jest w nim miejsce na zachwyt nad pięknem Boga, ale też umiejętność przyjmowania tego, co niesie rzeczywistość. Dla mnie przestrzeń pracy nad ikoną przeplata się z codziennością. Z jednej strony tworzę coś pięknego, co jest wyrazem mojej potrzeby bliskości z Bogiem i relacji z Nim, a z drugiej prowadzę firmę, płacę podatki, organizuję warsztaty i ogarniam swoją codzienność.
Jako odbiorca ikon mam często problem z oceną ich wartości. Mam wrażenie, że ikonografia jest przestrzenią, w której pod osłoną duchowości czy wręcz mistyki łatwo przemycić kicz. Nie pomaga fakt, że kursy z malowania ikon dostępne są na wyciagnięcie ręki.
– Za sprawą łatwej dostępności praktycznie do wszystkiego niełatwo poruszać się dziś po świecie ikon. Wystarczy otworzyć przypadkową stronę np. z ikoną Trójcy Świętej autorstwa Rublowa i człowiek wyjdzie oniemiały z zachwytu. Dodatkowo zalewa nas morze interpretacji i prywatnych spostrzeżeń. We mnie powoduje to duży zgrzyt, ponieważ własne interpretacje zazwyczaj nie mają racjonalnych przesłanek. Rublow nie tylko nie opisywał swoich doznań czy decyzji – że np. wybrał kolor zielony, ale także jego ikony były wielokrotnie restaurowane i z ich pierwotnych barw nie zostało już nic. Czy to przeszkadza Panu Bogu działać przez obraz trzech aniołów przy stole? Nie, nic nie przeszkadza. Dlatego warto zadać sobie pytanie: na czym w tej ikonie tak naprawdę chcę się zatrzymać? Czy karmi mnie, zbliża do Boga i ludzi? Czy realne znaczenie w ikonie ma to, że Pan Jezus ma nad czołem dwa kosmki włosów, a nie trzy? Potrafimy ranić się pogardą nawet w tak wrażliwej przestrzeni, jaką jest tworzenie ikon. Znam osoby, które są w stanie niemal wydrapać drugiemu oczy za to, że posługuje się stwierdzeniem, iż „maluje” ikony, a nie „pisze”. Według mnie ikony się maluje, a przy końcu dnia te wszystkie dyskusje i tak są bezowocne. Wszystkie znaczenia i tak powinniśmy odkrywać w słowie Bożym. Mam wrażenie, że chcemy szukać za daleko, gdy tymczasem to, co nam potrzebne, jest na wyciągniecie ręki. Ikona ma swoje źródło w Ewangelii, też apokryficznej, ale również w poezji liturgicznej, akatyście, pismach ojców Kościoła czy dokumentach soborowych. To są przestrzenie wiedzy i takiego zgłębienia tematu ikony, które naprawdę potrafi uzdrowić. Podpierając się tymi źródłami, można zejść z poziomu „fruwania pod sufitem” z pędzlami, a osiąść na ziemi. Zamiast górnolotnych stwierdzeń, które doprowadzają do przejawów pychy – na przykład, że doskonale wiem, co oznacza kolor czerwony w ikonie i co wyraża wzrok Jezusa – preferuję skupienie się na warsztacie.