Po tragedii w Vancouver
Łukasz Kaźmierczak
Fot.
Setki osób wzięły udział w pogrzebie 40-letniego Polaka, Roberta Dziekańskiego, porażonego śmiertelnie 14 listopada paralizatorem przez kanadyjskich policjantów na lotnisku w Vancouverze. Mężczyzna przyleciał do Kanady, aby dołączyć do mieszkającej tam matki. Polak, który nie władał żadnym obcym językiem, przez 10 godzin błąkał się po porcie lotniczym. W końcu sfrustrowany...
Setki osób wzięły udział w pogrzebie 40-letniego Polaka, Roberta Dziekańskiego, porażonego śmiertelnie 14 listopada paralizatorem przez kanadyjskich policjantów na lotnisku w Vancouverze. Mężczyzna przyleciał do Kanady, aby dołączyć do mieszkającej tam matki. Polak, który nie władał żadnym obcym językiem, przez 10 godzin błąkał się po porcie lotniczym. W końcu sfrustrowany rzucił krzesłem w drzwi hali odbioru bagażu. Wtedy podeszli do niego policjanci, i chociaż nie przejawiał już agresji, dwukrotnie strzelili doń z paralizatora o ładunku 50 tys. woltów. Dziekański upadł na ziemię i chwilę potem zmarł w konwulsjach.
„To tragiczny i przykry incydent”, stwierdził kanadyjski minister bezpieczeństwa publicznego Stockwell Day. Zdaniem deputowanej Penny Priddy z opozycyjnej Nowej Partii Demokratycznej, „krzyki konającego mężczyzny odbijają się echem w całym kraju”.
W ciągu ostatnich pięciu lat wskutek użycia taserów z rąk policji zginęło w Kanadzie 17 osób.