Przykład z Wysp ilustruje, w jaki sposób pandemia koronawirusa mogła pomóc lobby aborcyjnemu w osiągnięciu własnych celów. Wszystko zaczęło się w maju, gdy w ramach rewizji prowadzonej polityki zdrowotnej rząd umożliwił kobietom do 10. tygodnia ciąży otrzymanie pigułek aborcyjnych pocztą. Nowe regulacje prawne wyeliminowały konieczność skierowania kobiety na wizytę lekarską – w celu otrzymania tabletek wystarczyło jedynie skontaktować się telefonicznie z pielęgniarką lub położną. Po odebraniu recepty i wykupieniu specyfiku można samodzielnie dokonać aborcji we własnym domu.
Zamierzali sięgnąć po więcej
Zwolennicy liberalizacji przepisów przeforsowali ustawę, powołując się na statystyki świadczące o wzroście przypadków przemocy domowej podczas przymusowego lockdownu. Argumentowali, że kobiety zmuszane były do odbywania stosunków płciowych z agresywnymi partnerami, a utrzymywanie niechcianych ciąż narażało je na pogrążenie w spirali ucisku.
Łatwość, z jaką lewicowym lobbystom udało im się dokonać zmiany prawnej – pozostającej w mocy również po zdjęciu pandemicznej blokady – skłoniła ich do podjęcia natychmiastowej walki o kolejne cele. Mimo że większość lekarzy podkreśla, iż ewentualna aborcja powinna być dokonywana w warunkach klinicznych, a wykonanie zabiegu przeprowadzane przez wykwalifikowany personel medyczny, to jednak nie przeszkodziło to posłance Dianie Johnson w zgłoszeniu szokującej poprawki do ustawy aborcyjnej. Zgodnie z wnioskiem polityk stanowiącej ważne ogniwo opozycyjnej Partii Pracy, zabicie nienarodzonego dziecka byłoby dopuszczalne aż do 28. tygodnia ciąży. Na dodatek nie byłoby zależne od stanu zdrowia dziecka i mogłoby zostać przeprowadzone przez samą matkę, w jej własnym domu, bez jakiegokolwiek udziału personelu medycznego.
– W tym kluczowym dla kobiet zakresie prawo Zjednoczonego Królestwa jest przestarzałe, a szereg ustaw opiera się na normach wytyczonych jeszcze w XIX w. – próbowała przekonywać Johnson. – Tysiące kobiet żyje w strachu, trwając u boku grożących im partnerów i nie mogąc decydować o własnym życiu – wyjaśniała. Siła jej argumentu zaczęła słabnąć dopiero wówczas, gdy przedstawiła poprawkę do ustawy, która dopuszczałaby późne aborcje selektywne ze względu na płeć dziecka. Tak daleko idące zmiany wywołały wyraźny sprzeciw wśród części deputowanych z koalicyjnej północnoirlandzkiej partii DUP, a nawet posłów z jej własnej partii. Pomysł liberalizacji prawa upadł, a prace nad nim zamknięto.
Sprzeciw kobiet
Niepohamowanie Johnson zdało się stać swoistym języczkiem u wagi, być może przesądzającym o ocaleniu setek tysięcy ludzkich istnień. Jak bowiem wynika z badań, cykliczne zrywy do liberalizacji przepisów antyaborcyjnych przez polityków zdają się kolidować z ewoluującymi nastrojami społecznymi i głosem najbardziej zainteresowanych – obywatelek Zjednoczonego Królestwa.
Zgodnie z badaniem przeprowadzonym przez sondażownię Savanta ComRes, obecnie tylko 1 proc. kobiet na Wyspach chciałoby rozszerzenia prawa aborcyjnego, a 70 proc. już teraz uważa je za posunięte zbyt daleko. 77 proc. pytanych zgadza się z twierdzeniem, że „lekarze powinni być zobowiązani do osobistego sprawdzania, czy pacjentka planująca przeprowadzenie aborcji nie znajduje się pod presją innych osób”. No i wreszcie aż 91 proc. Brytyjek jest zdania, że aborcja selektywna ze względu na płeć dziecka powinna być zabroniona przez prawo.
Walka trwa
Bp John Keenan, który od lat angażuje się w kwestię ochrony życia poczętego, podziękował wszystkim, którzy modlili się w tej intencji, pościli i pisali do swoich posłów. – Ta sytuacja pokazuje, że wbrew przeciwnościom wciąż możemy wygrać niektóre bitwy w obronie naszych najsłabszych i dać im szansę narodzin. Te małe zwycięstwa podtrzymują nas w nadziei do chwili, gdy nasza ziemia będzie wolna od aborcji – powiedział.
Mimo że w kampanię przeciwko dalszej liberalizacji prawa aborcyjnego zaangażowało się wiele tysięcy aktywistów powiązanych z organizacjami pro-life, a skrzynki e-mailowe posłów wręcz zasypywane były głosami przeciwników zmian godzących w prawo do życia od poczęcia, to jednak realia życia na Wyspach nie przedstawiają się dla katolików tak różowo, jak można by wnioskować.
Najlepszym tego przykładem jest szkocka deputowana dr Lisa Cameron. Wobec jej najbliższych, krótko po głosowaniu za odrzuceniem poprawek Diane Johnson, wystosowano śmiertelne pogróżki. Cameron była jedną z 47 osób, które wyraziły wsparcie dla życia nienarodzonych dzieci, bezpośrednio przyczyniając się do sukcesu koalicji. Incydent z groźbami pod adresem jej rodziny przypomniał tragiczne wydarzenia sprzed czterech lat, gdy życie w obronie swych wartości straciła Jo Cox. 42-letnia polityk gorąco opowiadała się za pozostaniem kraju w Unii Europejskiej i odrzuceniem brexitu. Cox została zabita16 czerwca 2016 r. w swoim biurze poselskim w Birstall koło angielskiego Leeds. Ugodzono ją nożem i śmiertelnie postrzelono.
– Ideologia proaborcyjna jest zakorzeniona w przemocy – tłumaczy Michael Robinson z organizacji pro-life Protection of Unborn Children. – Nic więc dziwnego, że proaborcyjni działacze używają w swoich działaniach agresji i mowy nienawiści. (...) W obliczu tego, wspomnienie Jo dokładnie cztery lata po jej śmierci, staje się tragicznym symbolem, który przypomina nam o konieczności zachowania nieustannej gotowości – mówi Robinson.