Logo Przewdonik Katolicki

Bez ryzyka nie ma szampana

Michał Bondyra
Fot.

Z wicemarszałkiem Senatu Maciejem Płażyńskim, o obecnej polityce i jej przyszłej wizji, rozmawia Michał Bondyra Arystoteles stwierdził, że polityka to sztuka rządzenia państwem, czyli rządzenia dobrem wspólnym. Jak w tę definicję polityki, według Pana, wpisują się nasi posłowie i senatorowie? Coraz słabiej. Sądzę, że najbliżej definicji Arystotelesa byliśmy z początkiem...

Z wicemarszałkiem Senatu Maciejem Płażyńskim, o obecnej polityce i jej przyszłej wizji, rozmawia Michał Bondyra


Arystoteles stwierdził, że polityka to sztuka rządzenia państwem, czyli rządzenia dobrem wspólnym. Jak w tę definicję polityki, według Pana, wpisują się nasi posłowie i senatorowie?
– Coraz słabiej. Sądzę, że najbliżej definicji Arystotelesa byliśmy z początkiem lat 90. Wtedy polityka była właśnie taką dbałością o dobro wspólne, wtedy też czuło się, że zmieniamy Polskę, ale nie poprzez podziały bardzo wąskich partii, mimo że ugrupowań było wówczas wiele, ale poprzez szerokie szukanie sojuszników, którzy nasz kraj chcieli zmieniać, rywalizując z tymi, którzy tych przemian nie chcieli.

Obecnie polityka stała się głównie rywalizacją o władzę między poszczególnymi partiami, a może nawet bardziej między ich liderami. W związku z tym ma ona coraz częściej charakter sondażowy, gubi swoje ideowe przesłanie. Myślę, że taki obraz polityki i polityków widzą też Polacy. Stąd też zauważamy coraz większą niechęć do samej polityki, coraz większy dystans do niej zwykłych ludzi.

Zawężając pierwsze pytanie do Sejmu VI kadencji, czy w myśl dobra wspólnego nie była jednak konieczna koalicja PO z PiS?
– Uważam, że brak tej koalicji jest straconą szansą. Bez względu na istotne różnice, jak obie partie widzą zadania stojące przed władzą w Polsce, obowiązkiem ich liderów było stworzenie koalicji, która mając silny mandat wyborczy, miałaby szansę przeprowadzić dynamiczne zmiany. Muszę powiedzieć, że tak często ostro krytykowana AWS, w której pracach uczestniczyłem, potrafiła stworzyć koalicję z Unią Wolności, choć różnice między nimi były dużo większe niż między PiS-em a PO. Zamiast patrzeć na to, że AWS w dużej mierze sojusz z UW przypłaciła porażką w następnych wyborach, trzeba docenić, że dzięki niemu udało się w Polsce przeprowadzić cztery wielkie reformy, wstąpić do NATO i przesądzić o obecności w UE. Te kluczowe zmiany w tamtym czasie odbyły się w nieporównywalnie trudniejszych warunkach, bo przeciw koalicjantom był prezydent Kwaśniewski czy znajdująca się w innych rękach telewizja.

Wydaje mi się, że tym razem zabrakło pokory szczególnie po stronie Platformy, która wybory przegrała. Efekt jest taki, że mamy bardzo dziwną koalicję, ale też równie dziwną opozycję. Mamy więc zmarnowaną szansę wykorzystania dobrej koniunktury politycznej, bardzo dobrej prosperity gospodarczej oraz kredytu zaufania publicznego. A mówię o tym jako były szef Platformy, który z całym przekonaniem tworzył POPiS na wybory samorządowe, by w ten sposób pokazać, że można dobrze współpracować i wejść w przyszłą koalicję rządową. Skończyło się inaczej – szkoda.

Przez dwa lata był Pan przewodniczącym partii i klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej. Czym różniła się tamta Platforma od tej rządzonej obecnie przez Donalda Tuska?
– Tamta wierniej oddawała swoją nazwę. Była to „platforma”, czyli płaszczyzna bardzo szerokiego porozumienia obywatelskiego. Wyraźnym sygnałem odejścia od tych pierwotnych założeń PO była rezygnacja z prawyborów w partii, które pozwalały robić karierę nie poprzez znajomość z liderami, a dzięki lokalnemu poparciu. To poprzez wewnętrzne prawybory wielu obecnych działaczy Platformy znajduje się obecnie w parlamencie. To nie byli znajomi ani moi, ani Tuska, ani też Olechowskiego, a raczej ludzie, którzy uwierzyli, że warto zaangażować się w nowy pomysł, otwarty dla każdego, kto mieści się w jego podstawowych założeniach ideowych i programowych.

Dziś Platforma straciła ten swój powab obywatelskości. Pozostał on tylko w nazwie i tak na dobrą sprawę obecne PO to rywalizacja wąskiej elity w dużej części opanowanej przez wiodące środowisko Donalda Tuska i sprawnej socjotechniki, pokazującej to ugrupowanie jako twardą opozycję – antyPiS. Tak na dobrą sprawę nie wiadomo, czym jest dzisiejsza Platforma, do końca nie wiemy, o co rządzący chcieliby się spierać, za jakie idee „umierać”. Partia ta, moim zdaniem, stała się pomysłem na wygrywanie wyborów przez wąskie środowisko polityczne, jednocześnie z chowaniem swoich faktycznych pomysłów, by nie zrażać możliwie szerokiego kręgu potencjalnych wyborców. A to na dobrą politykę za mało.

I to wszystko wpłynęło na Pańską decyzję o pożegnaniu się z kolegami z Platformy...
– Po ponad dwóch latach, szczególnie po wyborach samorządowych, stwierdziłem, że POPiSu nie będzie i jestem w ugrupowaniu, gdzie dominuje środowisko byłych liberałów z KLD i że ta partia będzie zmierzała ku innym sojuszom i ku innemu wizerunkowi ideowemu niżbym chciał. Chowanie haseł dawnego KLD i wyciąganie konserwatywnych sztandarów to bardziej socjotechnika i chęć zajęcia miejsca, które w partii zwolniłem. Faktyczne poglądy i miejsce ugrupowania pokazują z jednej strony wybory samorządowe w Warszawie (koalicja PO z SLD – przyp. MB), które mogą być zwiastunem przyszłej koalicji parlamentarnej, z drugiej podział w bardzo ważnym ideowo głosowaniu nad zmianami w konstytucji w sprawie aborcji, w którym aż 4/5 posłów Platformy było przeciw umocnieniu konstytucyjnej ochrony życia. Te dwie sprawy dają pewien obraz, w którą stronę kierownictwo partii będzie zmierzało, do kogo mu bliżej.

Nawiązując do sprawy ustawy aborcyjnej, niedawno powiedział Pan, że w polskiej polityce warto kierować się zasadami społecznej nauki Kościoła: pomocniczości, partycypacji i solidarności. Dlaczego?
– Doświadczenie PRL-u i „Solidarności”, pontyfikat Jana Pawła II – to wszystko kształtowało i wciąż kształtuje Polaków. Zamiast szukać pomysłów z innych obszarów kulturowych przeceniających wolny rynek, czy też akceptujących drapieżny kapitalizm w stylu azjatyckim, trzeba brać to, co jest wpisane we własną kulturę, temperament i doświadczenia, to, co jest zakorzenione w społecznej nauce Kościoła. Uważam, że jest to dobra recepta dla Polski na miarę XXI wieku. Prawdziwa demokracja to demokracja żywa, z uczestnictwem wyborców, nie tylko raz na cztery lata. Polskę zmieniały wielkie ruchy zrzeszające miliony, mające poczucie faktycznej partycypacji. Tak było z „Solidarnością” i w pewnej mierze z AWS. Tak też musi być i teraz – zdynamizować zmiany można tylko wciągając w nie możliwie duży krąg obywateli. Odgórna rewolucja partyjnych liderów nie da tych rezultatów. Bracia Kaczyńscy chcą zmieniać Polskę dla Polaków, ale bez ich udziału, to samo dotyczy Tuska i jego ekipy. To jest główny kłopot dzisiejszej polityki. Stąd tak ważne jest uczestnictwo, pomocniczość i solidarność, które dają zwykłym ludziom poczucie tego, że biorą czynny udział w rzeczywistym budowaniu dobra wspólnego. Tylko wtedy można liczyć na wyrzeczenia w imię lepszego jutra. Bez partycypacji budującej zaufanie nie uda się pakt społeczny, o potrzebie którego politycy tak często mówią. Pozostaje grupowy egoizm łamiący społeczną solidarność.

Z idei i haseł, o których Pan mówi, rodzi się jakaś wizja, może i program polityczny. Jakiś czas temu w mediach głośno było od spekulacji na temat nowej partii, na której czele miał Pan stanąć obok premiera Kazimierza Marcinkiewicza i Jana Rokity. Co taka formacja mogłaby wnieść nowego do naszego parlamentaryzmu?
– Uważam, że w Polsce brakuje pomysłów chadeckich, ale nie tyle w nazwie, a w programie, w pewnej filozofii funkcjonowania społecznego. Jeśli miałbym identyfikować ideowo „Solidarność” czy AWS, to były one w największej mierze chadeckie, bo łączyły myśl społeczną Kościoła ze świadomością, że chcemy budować nowoczesne państwo z wolnym rynkiem i konkurencyjną gospodarką. U progu XXI wieku myślenie, że wolny rynek rozwiązuje wszystkie problemy, jest dość archaiczne. Wyzwania, które mamy, potrzebują spojrzenia szerszego niż dogmatyczny liberalizm.

A tak ciągle myślą politycy Platformy, nie dostrzegając niezbędnego elementu solidaryzmu społecznego nie tylko w ramach Polski, ale i całej Europy. PiS z kolei jest ugrupowaniem zbyt wodzowskim i zamkniętym, z przesłania którego ludzie odczytują zbyt wielką chęć rozliczeniową, a zbyt mały ładunek pozytywnych działań.

Nowy projekt z Rokitą i Marcinkiewiczem? Na dziś go nie ma, bo Rokita szuka swojego miejsca w Platformie, a Marcinkiewicz wybrał karierę biznesową. Ale symbolicznie powiązanie tej trójki ukazuje pewne oczekiwania Polaków, którzy w walce politycznej PO i PiS-u widzą, że gdzieś zatracony został sens polityki, jako troski o nich, o Polskę. Te trzy osoby kojarzą się z pozytywnym przesłaniem, budowanym na tradycyjnych wartościach, a jednocześnie mówiącym o silnym nowoczesnym, otwartym na Europę państwie z dynamiczną gospodarką. By jednak to zmaterializować, potrzeba jednej rzeczy – odwagi, bo bez ryzyka nie ma szampana.

Maciej Płażyński – z wykształcenia prawnik, z powołania polityk. Pełnił i wciąż pełni wiele funkcji publicznych, m.in. był marszałkiem Sejmu (w latach 1997-2001), przewodniczącym partii i klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej (w latach 2001-2003), wojewodą gdańskim (w latach 1990-1996). Płażyński przez dwie kadencje był też posłem na Sejm (1997-2005), a od obecnej kadencji jako senator pełni też funkcję wicemarszałka Senatu. Od 2003 roku bezpartyjny. We wszystkich wyborach uzyskiwał jedne z najlepszych wyników w kraju.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki