Była w nas nadzieja
Adam Gajewski
Fot.
Słyszę głos: Ten żyje!. Otwieram oczy nade mną pochyla się kapelan. Przybiegł udzielić ostatniego namaszczenia. Ksiądz Kubsz był odważnym człowiekiem
Z byłym kościuszkowcem, bydgoskim kawalerem Orderu Wojennego Virtuti Militari, profesorem inżynierem Zbigniewem Kikiewiczem, rozmawia Adam Gajewski
Trzeba pamiętać, że droga do Sielc nad Oką,...
Słyszę głos: – „Ten żyje!”. Otwieram oczy – nade mną pochyla się kapelan. Przybiegł udzielić ostatniego namaszczenia. Ksiądz Kubsz był odważnym człowiekiem…
Z byłym kościuszkowcem, bydgoskim kawalerem Orderu Wojennego Virtuti Militari, profesorem inżynierem Zbigniewem Kikiewiczem, rozmawia Adam Gajewski
Trzeba pamiętać, że droga do Sielc nad Oką, droga szeregowca, wiodła przez niewolę, zsyłkę...
– W nocy z 19 na 20 czerwca 1941 na dawnych kresach polskich odbyła się wielka wywózka. Przyszli Rosjanie, kazali się zbierać. W domu byliśmy: matka, ojciec i ja. Tatę aresztowali. Na Syberię, do Ałtajskiego Kraju, ruszyłem z matką. Trzy tygodnie jechaliśmy w towarowych wagonach. Pierwsze dni – o głodzie. W tym samym czasie Niemcy najechały ZSRR.
Jak wyglądało życie na zsyłce?
– Przypisali nas do sowchozu „Pobieda”, w którym musieliśmy pracować po 16 godzin na dobę. NKWD rejestrowało. Byliśmy „specpieresieleńcami” – przesiedlonymi ze względów politycznych. Bez praw. Darmowi niewolnicy sowchozu. Dopiero umową Sikorski – Majski upomniano się o nas. Polacy zaczęli opuszczać miejsca zsyłki. Warunki pracy „przesiedlonych” były takie, że w ciągu kilku lat wyczerpałyby siły każdego. Sikorski przystał na ugodę z ZSRR, aby rozpocząć marsz Polaków do ojczyzny – każdą możliwą drogą. Powstała armia Andersa. Nie każdy miał jednak możliwość do niej dotrzeć – wyszło ciche radzieckie zarządzenie, aby Polakom wszystko utrudniać. Mi się nie udało – brak zezwolenia, brak biletów na pociąg. Zostałem z musu, pracowałem.
Aż nadeszły wieści o kolejnej mobilizacji Polaków?
– Wiadomość o armii Berlinga rozeszła się jak poprzednia, bardzo szybko. Znów wstąpiła nadzieja. Nikt nie pytał, jakie to wojsko, ważne, że miało iść do Polski! Ruszyłem od razu, trafiłem do pierwszego pułku, pierwszego batalionu, pierwszej kompanii. Szkolenie trwało trzy i pół miesiąca. W jego trakcie poznałem różne formacje, przenoszono mnie. Byłem wśród snajperów, w łączności, w piechocie czołgowej. We wrześniu poprowadzono nas w obszar przyfrontowy. Maszerowaliśmy przez Smoleńsk, Orszę. Przed samym wejściem na front, na linię okopów, zagrała nam orkiestra. Śmierć była już blisko.
Orkiestra przed walką, ale wcześniej – o czym nie zawsze już się pamięta – oficjalnie otrzymywaliście duchowe pokrzepienie. I Armia miała swe polowe duszpasterstwo...
– Tak, mieliśmy posługę duszpasterską. Msze św., sakramenty. Pamiętam ks. Wilhelma Kubsza. Był i w Sielcach, i na szlaku bojowym, od Lenino począwszy. Pomnę też inne akcenty przekonujące nas, że szanuje się nasze tradycje. Choćby 11 listopada 1943 roku – pozwolono nam obchodzić święto związane z Piłsudskim! Co mogliśmy sobie myśleć; my – niedawni zesłańcy! Mamy naszą uroczystość! Naszych księży! Mundury i broń! Bijemy Niemców! Była w nas nadzieja! Nie mogliśmy wiedzieć, co szykuje nam „góra”, wielcy tego świata.
Z ks. Kubszem związany jest mój osobisty przypadek frontowy; znaleźliśmy się podczas bitwy w głębokim wąwozie, nadleciały niemieckie maszyny, odezwała się artyleria. Bombardowanie było tak silne, ≈że kto nie schował się w zagłębieniu w ścianie wąwozu – ginął. Kiedy wyszedłem z dołu, byłem tak oszołomiony hukiem, że straciłem przytomność. Nie wiem jak długo leżałem. Pierwszy objaw świadomości – głos: „Ten żyje!”. Otwieram oczy – nade mną pochyla się kapelan. Przybiegł udzielić ostatniego namaszczenia. Rozgrzeszał konających w wąwozie. Mnie również udzielił absolucji. Ksiądz Kubsz był odważnym człowiekiem. Patrząc na niego, wierzyliśmy, że Polska będzie po wojnie krajem wolnym, ze swobodą, także religijną, z demokracją.
Wojna zbiera krwawe żniwo. Po których walkach kościuszkowców pomyślał Pan, iż oto znów dopełnia się dramat naszych polskich losów?
– Lenino i Kołobrzeg. Dla mnie pierwsza walka była najkrwawszą – 1. batalion poszedł na czoło. 1. kompania liczyła około 140 żołnierzy; po ataku żywych i zdrowych pozostało 26 ludzi! Niemcy mieli przewagę w powietrzu. Nasze czołgi ugrzęzły w bagnistym terenie. Hitlerowcy jeden po drugim zapalali je. Wrażenie dołujące. Za to dobrze biła nasza artyleria. Różnego kalibru. Słynne „Katiusze” odpalały salwy. Późnym wieczorem kolegów było już wokół mnie bardzo mało. Organizowano kolejny atak. Zaimponował mi pułkownik Kiniewicz – kierował plutonami wprost na pierwszej linii. Znów się zerwaliśmy. Gdy szliśmy do przodu, mieliśmy ogromną furię.
A Kołobrzeg? Miasto – twierdza. Hitler wezwał do walki do ostatniego naboju. Posłuchano go – napotykaliśmy młodych fanatyków z Hitlerjugend, czternasto-, piętnastolatków, którzy w akcie desperacji podbiegali, aby rzucić na nasze stanowiska jeden czy dwa granaty. W Kołobrzegu funkcjonował ważny w niemieckich planach ewakuacji cywilów port. Zebrano duże siły bitnego wojska. Musieliśmy Niemcom wyrywać każdy dom, każdą ulicę. W tej walce nie było miejsca na litość. Po zajęciu miasta widziałem na plaży wielkie zwalisko ludzkich ciał, sprzętu wojennego. Żywych na ulicach nie było. Przez dwa tygodnie spotkałem tylko jednego Niemca – cywila, kulawego osiemdziesięcioletniego staruszka, który wyszedł z piwnicy wygnany głodem. Kołobrzeg był piekłem na ziemi.
Dla odmiany spytam o chwile najszczęśliwsze... Berlin w maju 1945?
– Braliśmy Berlin. Zostałem tam lekko ranny. Doszedłem do Łaby, gdzie spotkaliśmy się z Amerykanami. Nakaz odwrotu. W miejscowości Biesenthal usłyszeliśmy najradośniejszą nowinę: – Niemcy kapitulują! Koniec wojny był najszczęśliwszym dniem! Wróg pokonany. Wszystko miało być odtąd lepsze! Byliśmy idealistami. Spodziewaliśmy się, że ludzie skierują swoją energię na nowe, inne tory. Chcieliśmy wierzyć w doskonalszą przyszłość – to nas trzymało przez te dwa lata walki. Wtedy nie było wśród żołnierzy psychologów. Karmiła nadzieja. Pod Berlinen dopiero zaczęliśmy mówić o tym, kim chcemy zostać, jak żyć...
Kiedy zdał Pan sobie sprawę, że „nowa Polska” nie jest na miarę marzeń i nadziei?
– Po frontowych doświadczeniach leczyłem się w kilku szpitalach, kurowałem. Armia zaproponowała mi awans i dalszą służbę. Podsuwali szkołę polityczną – odmówiłem. Miałem zdecydowanie dość wojny oraz tego, co zaczęło wypełniać polityczną rzeczywistość. Postawiłem na swoim. Podjąłem studia na uczelni technicznej. Jestem naukowcem, czuję się spełniony i uczciwy. Polacy byli bohaterami tamtej straszliwej wojny. Wojskowi i cywile. Bojownicy różnych frontów. Ale to Stalin, Roosevelt i Churchill ostatecznie określili nasze powojenne losy, nie pytając nas o zdanie. Doczekałem zwrotu w historii – mam nadzieję, że kiedyś naprawdę narody i poszczególni ludzie odnajdą się we współpracy. Każda wojna to przecież także klęska moich marzeń i nadziei.