Logo Przewdonik Katolicki

Gigant ducha, serca i umysłu

Jadwiga Knie-Górna
Fot.

Z Eugeniuszem Mrozem, przyjacielem Karola Wojtyły, rozmawia Jadwiga Knie-Górna Kiedy zaczęła się Pana przyjaźń z Karolem Wojtyłą? Urodziłem się w Limanowej, dwa miesiące wcześniej od Lolka. W styczniu 1935 roku mój ojciec, który był urzędnikiem skarbowym, został przeniesiony do Wadowic, gdzie zamieszkaliśmy obok Karola Wojtyły, w domu będącym własnością Chaima Bałamutha....

Z Eugeniuszem Mrozem, przyjacielem Karola Wojtyły,
rozmawia Jadwiga Knie-Górna

Kiedy zaczęła się Pana przyjaźń z Karolem Wojtyłą?
– Urodziłem się w Limanowej, dwa miesiące wcześniej od Lolka. W styczniu 1935 roku mój ojciec, który był urzędnikiem skarbowym, został przeniesiony do Wadowic, gdzie zamieszkaliśmy obok Karola Wojtyły, w domu będącym własnością Chaima Bałamutha. I tak razem z rodzicami oraz siostrą zostałem najbliższym sąsiadem dwóch Karolów Wojtyłów. Byliśmy z Lolkiem również kolegami z jednej klasy gimnazjum, do którego wspólnie uczęszczaliśmy od klasy piątej aż po maturę. Ponieważ często w domu odwiedzałem Lolka, nieraz zastawałem jego ojca, który już był na emeryturze, na wykonywaniu prozaicznych prac domowych, jak sprzątanie, gotowanie czy pranie i prasowanie. Widywałem go również z igłą w ręku, gdy swoje wojskowe mundury przerabiał na kurtki i płaszcze dla Lolka. Choć było to mieszkanie „kawalerskie”, to zawsze panowały w nim wielka schludność i porządek. W mieszkaniu tym było też szczególne miejsce, bowiem po śmierci matki Lolka, w większym, narożnym pokoju została urządzona domowa kapliczka. To było miejsce, w którym bardzo często modlili się obaj Karolowie. Lolek zarówno od matki, która jako pierwsza kreśliła krzyż na jego czole i czytała mu fragmenty Biblii, jak i od ojca otrzymał wielki dar, jakim był przykład autentycznej pobożności, wypływającej z głębokiej wiary. Z uśmiechem przypominam sobie nasze poranki, kiedy nasi ojcowie śpiewali bardzo radosne i melodyjne Godzinki. Przed i po każdym posiłku odmawiali wspólnie modlitwę, która towarzyszyła im przez cały dzień. Lolek każdego ranka, udając się do szkoły, po drodze wstępował do kościoła, gdzie w swoim ulubionym miejscu, w kaplicy Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, gorliwie się modlił. Tam też wstępował po lekcjach.

Wspomniał Pan o matce Karola Wojtyły. Czy widać było po nim, jak bardzo odczuwał jej brak?
– Lolek bardzo boleśnie odczuwał jej brak. Zdjęcie, na którym jest w jej objęciach, miał zawsze przy sobie, aż do ostatnich chwil życia. Bardzo ją kochał, tę wielką synowską miłość do matki odnajdujemy w jego twórczości. Niewątpliwie ciążył na nim cień osierocenia, wpierw przez matkę Emilię, a potem przez brata Edmunda, dlatego szukał rodzinnego ciepła. Znalazł je w rodzinie Pukłów. To była prawdziwie polska, głęboko wierząca i patriotyczna rodzina, w której spędzał bardzo dużo czasu. Jego przyjacielem był Adam Pukło, który miał jeszcze brata oraz siostrę Dankę, która na szczęście przed śmiercią zdążyła spisać swoje wspomnienia z tamtych lat. Właściwie całe dzieciństwo Lolka wiąże się z rodziną Pukłów. Z opowiadań Danusi wiem, że Lolek uczył ich również ministrantury. Kiedyś, w zupełnie nieodpowiednim momencie, Danusia zaczęła recytować „Sanctus, sanctus...”, na co Lolek – bardzo zdegustowany – stwierdził: „I tak to właśnie jest z babami”. I na tym ministrantura Danki się zakończyła. Jeśli chodzi o brata Edmunda, który był starszy o czternaście lat od Lolka, to niewątpliwie zaszczepił w nim zamiłowanie do gry w piłkę nożną. Nie było wtedy takich boisk z prawdziwego zdarzenia, z bramkami, jakie są dzisiaj. Graliśmy wpierw w uliczce obok kościoła, ale ksiądz proboszcz nas stamtąd przepędzał, bo bał się o witraże, więc potem graliśmy nad Skawą, na skwerkach, na targowicy, nad rzeczką Choczenką. Naszymi bramkowymi słupkami były kamienie lub tornistry, a Edmund w to miejsce stawiał małego Karola i ten biedny Loluś stał tam pokornie nawet wtedy, gdy trafiała w niego mocna piłka... Często widziałem, jak w mieszkaniu stoi na bramce, a ojciec strzela mu gole szmacianą piłką. W gimnazjum Lolek początkowo grał w obronie, nazywaliśmy go Martyną, po znakomitym piłkarzu z lwowskiej Pogoni. Później Lolek przeszedł na ulubioną pozycję bramkarza, a że miał bary szerokie, to pół bramki nimi zasłaniał. Jednak w odróżnieniu od nas Lolek całe swoje życie miał niezwykle usystematyzowane. Na wszystko miał czas: na modlitwę, naukę, zabawę, czytanie i rozmowy. My za piłką uganialiśmy się, dopóki nam nie ginęła w ciemnościach, a Lolek o pewnej godzinie żegnał się z nami i szedł się uczyć.

Wiemy, że Karol Wojtyła był celującym uczniem. A jakim był kolegą?
– Rzeczywiście był znakomitym uczniem, którego charakteryzowała wspaniała pamięć. Recytował z pamięci, czy to po polsku, czy też w oryginale, pełne dzieła Schillera, Goethego, Schopenhauera, a także wiersze Owidiusza, Wergiliusza. Potrafił w całości wyrecytować „Iliadę” i „Odyseję” Homera! I choć celował przede wszystkim w naukach humanistycznych, to także przykładał się do nauk ścisłych. Często po latach wspominaliśmy naszego wspaniałego pedagoga i nauczyciela fizyki profesora Mirosława Moroza, który w 1940 roku został zamordowany w Katyniu...

A czy Karol podpowiadał kolegom?
– Nie, uważał, że jest to nieetyczne i niehonorowe zarówno w stosunku do profesorów, jak i nas, uczniów. Zawsze powtarzał: „Jak macie jakieś trudności, przychodźcie do mnie do domu, ja wam pomogę”. Tak też często robiliśmy. Wówczas w te nasze nauki często włączał się także senior Karol. Jeśli któryś z kolegów przez ramię ściągał od niego na lekcji, to nie protestował. Lolek miał jeszcze jedną bardzo ważną zasadę – podczas każdej klasówki, choć przeważnie wszystkie kończył jako pierwszy, nigdy nie wyszedł z klasy, zanim pióra nie odłożył ten ostatni. To świadczyło o jego wielkiej koleżeńskiej solidarności. Uważaliśmy Lolka za giganta ducha, serca i umysłu. Cechował się pracowitością, pilnością, a jednocześnie zawsze pozostawał sobą, pełnym życia i humoru chłopakiem. Takim, który nie dzielił swoich kolegów na katolików i żydów, tylko na kolegów bliższych i dalszych. Do tych bliższych należał Jurek Kluger, z którym nie tylko chodził do synagogi, prowadził dyskusje o Pięcioksięgu, ale był też częstym gościem w jego domu. Najbliższym przyjacielem Lolka był Zbyszek Siółkowski.

Wiemy już, że miłość do piłki nożnej zaszczepił Karolowi Edmund, a dzięki komu pokochał kajaki i narty?
– Bardzo często kąpaliśmy się w Skawie, nad którą zabierał nas ojciec Lolka, by wpierw nauczyć nas pływać w rzece, a później kajakami. Uprawianie narciarstwa i miłość do gór mieliśmy właściwie we krwi z racji naszego miejsca zamieszkania. Dopóki żył brat Edmund, Wojtyłowie często po górach wędrowali w trójkę. Po jego śmierci Lolek chodził po nich z ojcem, czasami im towarzyszyłem. Jedna wyprawa zapadła w mojej pamięci szczególnie. To był 1937 rok; po ukończeniu siódmej klasy gimnazjum pojechaliśmy do Zakopanego, gdzie zatrzymaliśmy się w skromnym pensjonacie. Następnego dnia wybieraliśmy się na Giewont, do krzyża, o którym Jan Paweł II tak często wspominał, jednak na Czerwonych Wierchach zastała nas gęsta mgła. Ojciec Lolka szedł z przodu i nagle rozpłynął się nam we mgle. Wołaliśmy, szukaliśmy i nic. Lolek, bardzo zasmucony, padł na kamienie i zaczął się żarliwie modlić, ja poszedłem w jego ślady. W końcu mgła ustąpiła, więc znowu zaczęliśmy wołać, szukać, w końcu zawróciliśmy do Zakopanego. Szliśmy bardzo smutni i pełni obaw. Wchodzimy do pensjonatu, a tam, ku naszej wielkiej radości, czeka już na nas z trzema gorącymi szklankami herbaty cały i zdrowy ojciec Lolka. Opowiedziałem to po to, by ukazać, że Lolek w każdej sytuacji, zarówno tej dobrej, jak i złej, zwracał się do Boga. Nie afiszował swojej głębokiej wiary, ale też jej nie ukrywał.

Zdaniem ojca Karola, to górskie wędrowanie pośród ciszy skał, śpiewu ptaków, zapachu drzew i szumu strumyków zbliżało człowieka do Boga. Te wędrówki dawały możliwość głębszego poznania nie tylko tajemnicy przyrody, ale przede wszystkim wielkości Boga. To była geneza ich zamiłowania do turystyki.

Porozmawiajmy teraz o największej młodzieńczej pasji Karola Wojtyły – teatrze.
– W 1935 roku z inicjatywy naszego wspaniałego polonisty Kazimierza Forysia, Lolka oraz prof. Mieczysława Kotlarczyka w gimnazjum powstał amatorski teatr szkolny. Główne role męskie oczywiście grał Lolek, natomiast kobiece kreowały koleżanki z żeńskiego gimnazjum. Nazywaliśmy je trzema gracjami, a były nimi Danka Pukłówna, Kazia Żakówna i Halina Królikiewiczówna. Repertuar naszego teatru był klasyczny i opierał się w głównej mierze na bliskiej sercu Lolka poezji Juliusza Słowackiego, na twórczości Aleksandra Fredry oraz Cypriana Kamila Norwida.

Lolek wyróżniał się też lekkością pióra. W maju 1938 roku z wizytacją przyjechał do Wadowic ówczesny kardynał, arcyksiążę Adam Sapieha, i Lolek, który był również współredaktorem gazetki szkolnej, przygotował na tę okazję piękną powitalną orację. Ponieważ zarówno jej treść, jak i głosząca ją osoba kardynałowi bardzo się spodobały, dlatego z jego ust padło pytanie: czy ten młodzieniec nie chciałby zostać księdzem? Ksiądz Zacher odpowiedział, że nie, wszystko wskazuje na to, że zamiłowania Karola bardzo wyraziście skierowane są w stronę teatru. Na co kardynał z żalem stwierdził: „Szkoda...”. Potem, zrządzeniem Opatrzności, ten sam kardynał w 1946 roku wyświęcił Lolka na księdza...

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki